Marzycielka. Katarzyna Michalak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Marzycielka - Katarzyna Michalak страница 10
– Nie rozumiem, dlaczego w ogóle do nich przystąpiłeś – odezwała się z buntem w głosie. – To był przecież twój wybór. Nikt nie mógł cię zmusić do czegoś, czego sam byś nie chciał!
Pokręcił głową i odrzekł z goryczą:
– Masz rację. Dobrowolnie zgodziłem się zostać bandytą. Nie chciał opowiadać, czym były pierwsze miesiące w więzieniu. A ona nie musi o tym wiedzieć.
Zaczęła płakać. Cicho, bezgłośnie. Po prostu łzy płynęły po jej wychudłych policzkach i wsiąkały w poduszkę.
Nie mógł na to patrzeć.
Wstał.
Nie próbowała go zatrzymywać.
Może gdyby zdobył się na całkowitą szczerość, zaufał jej do końca i jednak wyznał, w jaki sposób zmuszono go do współpracy, rozstaliby się z jakąkolwiek nadzieją na przyszłość. Ale on się nie odezwał, a ona nie chciała wiedzieć nic więcej. Może tylko, kiedy zobaczy go ponownie, ale… nie zapytała. Pozwoliła, by ostatni raz dotknął dłonią jej policzka, starł łzy, odwrócił się i – przygarbiony, załamany, pozbawiony złudzeń – wyszedł.
I ona, Ewa, ma niby leczyć depresję? Być szczęśliwa i uśmiechnięta? Serio?
Powróciła do kontemplacji sufitu.
Przy następnym obchodzie ordynator, doktor Jakubiak, zdecydował, że na sali ścisłej obserwacji jego ulubiona pacjentka jeszcze trochę zabawi…
Jest takie doświadczenie, durne i okrutne, lecz wiele mówiące: do akwarium z wodą wrzucają szczura. Szczury potrafią doskonale pływać, tak na marginesie, więc zwierzak pływa i pływa, próbuje wdrapać się na gładkie, śliskie ścianki i wreszcie tonie. Chcę wierzyć, że nim utonie całkiem, jednak go ratują.
Drugiemu szczurowi, zanim zacznie opadać z sił i tonąć, podrzucają drabinkę, po której wydostaje się z akwarium na „stały ląd”. Gdy następnym razem wrzucają nieszczęśnika do wody, pływa – wierząc, że podrzucą mu tę drabinkę – nawet kilkadziesiąt godzin, o wiele, wiele dłużej niż ten pierwszy, bez nadziei. Jaki z tego wniosek? Ano taki, że mając nadzieję, mogę walczyć o życie, zaś bez niej wszelka walka traci sens.
Ja sensu dalszego istnienia w tamtych dniach po prostu nie widziałam. Wiktora, czy raczej moje wyobrażenie o nim, bo tak naprawdę nie znałam tego człowieka, kochałam od zawsze. Był moją wyidealizowaną wizją księcia na białym koniu, domu i rodziny. Nie mam pojęcia, jakie naprawdę byłoby nasze wspólne życie, bo spędziliśmy razem, pod jednym dachem raptem miesiąc. Piękny, pełen czułości i kochania, ale tylko miesiąc.
Czy byłabym w stanie żyć z człowiekiem po takich przejściach? Byłym więźniem? A teraz jeszcze gangsterem, który musiał patrzeć na tortury i mordowanie? Jakie zmiany na jego psychice to wywarło? Kim się stał?
Może powinnam była sobie na to odpowiedzieć, zanim znowu zaczęłam umierać z rozpaczy, że on po raz kolejny mnie zostawił? Do codziennej porcji płaczu o trzynastej trzydzieści doszedł i ten żal: Wiktor pojawił się, nakarmił mnie dwoma pocałunkami, pogładzeniem po policzku, i zniknął nie wiadomo na jak długo, może na zawsze.
Szczur przebierał łapkami coraz wolniej… z coraz większym wysiłkiem… tonął…
I wtedy mądry doktor Jakubiak wpadł na pomysł, który ocalił mi życie.
– W dniu przyjęcia miała pani ze sobą pewien przedmiot – zagaił ordynator oddziału nerwic i depresji, który od dwóch miesięcy próbował poradzić sobie z oporną pacjentką.
Nie to, żeby Ewa sprawiała trudności, wręcz przeciwnie! Była wyjątkowo spokojna. Nie wadziła nikomu. Starała się zniknąć ze świata na dobre, jedząc coraz mniej i nie wstając już w ogóle, jeśli nie musiała. Do stanu, w którym zdecydowałby się na zastosowanie elektrowstrząsów, było na szczęście daleko, lecz leki powinny już działać! Pacjentka mogłaby wreszcie wstać, pójść do świetlicy, dołączyć do szpitalnej społeczności, zacząć chodzić na psychoterapię… Ona była jednak zainteresowana sufitem i niczym więcej. Nie podobało się to lekarzowi z powołania, jakim był Jakubiak.
Dziś miał dla Ewy niespodziankę…
Spojrzała na niego bez zrozumienia.
W dniu przyjęcia miała podcięte żyły i niewiele więcej pamiętała oprócz bólu. Lecz oto doktor wyciąga „spod lady” i kładzie na blacie biurka starego laptopa, którego Ewa rzeczywiście przytargała najpierw do lecznicy, potem widać i do szpitala.
Uniosła brwi, nic nie rozumiejąc. Po co mu ten laptop? Chce przypitolić jej nim w łeb, żeby ocknęła się ze stuporu i zaczęła egzystować jak człowiek?
– Pani przyjaciel, Wiktor, zna panią dużo lepiej niż rodzice. Powiedział między innymi, że pięknie pani pisze. Że w głębi serca jest pani pisarką. Czy to prawda?
Kochany Wiktor… Durny Wiktor! Ona pisarką?
Jak to było, droga profesorko od polskiego? „Zdasz, drogie dziecko, maturę, pod warunkiem że przyrzekniesz mi teraz, jak tu stoisz, iż nigdy więcej nie będziesz próbowała pisać”. Przyrzekła.
– Pani Ewo, a gdybym tak zgodził się, żeby ten laptop na parę godzin dziennie był pani wydawany? Pod ścisłą kontrolą oczywiście, bo nie jest to zwykły przedmiot na wyposażeniu szpitala. A i kabel ma, że tak powiem… zachęcający. Usiadłaby sobie z nim pani w świetlicy i pisała, co tam w duszy zagra? Hę?
Patrzył na Ewę z taką nadzieją…
Ona zaś, od dwóch miesięcy zawieszona między istnieniem i nieistnieniem, nagle poczuła znane mrowienie. Koniuszki palców domagały się klawiatury. Natychmiast!
Doktor był bystry. Musiał dostrzec błysk ożywienia w nieruchomej zazwyczaj twarzy kobiety, bo uśmiechnął się szeroko i zapytał konkretnym tonem:
– Kiedy pani zaczyna? Proponuję zaraz.
Przesunął laptop w stronę Ewy, jak przesuwa się plik banknotów w stronę opornego klienta i… kupiona-zatopiona. Chwyciła komputer, jak tonący brzytwę.
– Mogę pisać? W świetlicy? – upewniła się.
– Tak.