Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dziennik 1953-1969 - Witold Gombrowicz страница 43

Dziennik 1953-1969 - Witold  Gombrowicz

Скачать книгу

A także poinformowano mnie, że większość mówców w dyskusji wypowiedziała się za mną.

      Zanurzony w falującym tłumie, czułem się nieco jak marynarze Odyssa: ileż syren kuszących w tych twarzach przyjaznych i garnących się do mnie, idących mi na spotkanie! Nie byłoby może trudne rzucić się tym ludziom na szyję, powiedzieć: jestem wasz i zawsze wasz byłem. Ale – ostrożnie! Nie daj się przekupić sympatią! Nie pozwól aby cię roztopiły mdłe sentymentalizmy i słodkawe porozumienie z masą, w którym tyle utonęło polskiej literatury. Bądź zawsze obcy! Bądź niechętny, nieufny, trzeźwy, ostry i egzotyczny. Trzymaj się, chłopcze! Nie daj się swoim oswoić, przyswoić! Twoje miejsce nie jest wśród nich, ale poza nimi, jesteś jak sznur, zwany przez dzieci skakanką – wyrzuca się go przed siebie aby przeskoczyć.

      Wtorek

      Felietony. Dochodzi mnie z felietonów groźny pomruk lwów na uwięzi. Nie wiem, czy ktoś je poskramia, czy też one same wolą na razie wstrzymać się od skoku, kontentując się póki co okropnie morderczymi aluzjami. Prasa emigracyjna na przestrzeni bieżącego i ubiegłego roku obfituje w zakonspirowane trucizny pod moim adresem. Czytam, na przykład, w pewnym artykule o „grymasach okazywanych tradycyjnej polskiej postawie przez niektórych wychodźców, pretendujących do tytułu intelektualistów”. O kim tu mowa? Albo to o „dogmatycznych obrazoburcach i zakrystianach podejrzanych wtajemniczeń”. Któż to może być? Czytam dalej, że pewien arcynowoczesny dramat jest bardzo nudny i niezrozumiały, lub też, że powieść Iksa jest tysiąc razy lepsza od pewnej powieści, mętnej i w najgorszym guście, aspirującej do odkrywczości. O jaki dramat, jaką powieść chodzi?

      Nie dziwię się Felietonom. Ja na ich miejscu byłbym równie zdenerwowany. Wszystko w naszym uśpionym królestwie na emigracji funkcjonowało należycie, role były podzielone jak trzeba, bractwo wzajemnie sobie podkadzało ku powszechnemu zadowoleniu, gdy wtem skądś, z Argentyny, wyskoczył facet, który właściwie nie należy do ferajny – i facet ten, sam siebie ogłosiwszy Pisarzem i żadnego z Felietonów nie pytając o pozwolenie, nie tylko wydał powieść i dramat wyłamujące się z linii i obrażające uczucia, ale w dodatku z całą bezczelnością zaczął ogłaszać Dziennik Pisarza. Nie uzyskawszy niczyjej aprobaty i będąc zgoła nie uznany przez gremium! A w dodatku każde słowo tego dziennika pisane jest pod włos. Co za skandal! Podziwiać trzeba flegmę lwów. Myślałem, że lwy rozszarpią mi nogawkę, a tymczasem jak dotąd tylko takie felietonowe skubnięcia zza płota.

      Gdyby piśmiennictwo polskie na emigracji nie było w znakomitej (znakomitej!) większości swojej nieruchomą kałużą, odbijającą przebrzmiały księżyc, gdyby nie było gaworzeniem, przelewaniem z pustego w próżne, gonieniem w piętkę dookoła Wojtek, gdyby nie było krowim przeżuwaniem wczorajszego pokarmu, gdyby stać was było na coś więcej niż na rozkoszny felieton na dwóch łapkach wdzięczący się do czytelnika, już dawno byłbym z wami w uczciwej i otwartej wojnie. Zamiast krętych, odtylnych pośladkowato anonimowych podszczypnięć, uderzono by na mnie z frontu, miałbym do czynienia z polemiką rzetelną, która nie pyta jak ośmieszyć i oszkalować wroga w oczach publiczności insynuacjami, ale lojalnie szuka jego prawdy i uderza w nią całą siłą wewnętrznego przekonania. Taka polemika przekracza wszakże siły Felietonów. Felietony nie zamierzają dostać się do mojej prawdy, tylko do mojej… żeby ją przyszczypnąć. Felietony nie mogą ze mną polemizować, gdyż ich chytre i głupie kalkulacje nakazują przemilczać mnie i nie robić mi reklamy. Dla Felietonów wszystko w ogóle sprowadza się do personaliów, do głupiej taktyki i równie głupiej strategii. Felietony musiałyby zresztą zacząć od gruntowniejszego zapoznania się z moją literaturą i zastanowienia się nad nią, na co ich nie stać, gdyż stać je jedynie na aluzje, grymasy, dowcipy, kopniaki i inne piruety. Felietony na wszelki wypadek wolą nie rozpatrywać mnie poważnie, gdyż wówczas okazałoby się że nie jestem żadnym skandalem, a tylko rzetelną, choć może nieudaną (nikt nie jest nieomylny) próbą odnowienia naszej myśli i przystosowania jej do naszej rzeczywistości. Ale Felietony wolą abym był skandalem gdyż to bardziej odpowiada ich demimondeńskiej psychice i pozwala na strojenie minek.

      To zaszczebiotanie naszego życia publicznego przez felieton skończy się niedobrze. Wszystko zamieni się nam w siekaninę i w wieczyste podrygiwanie przed czytelnikiem. Nie ma mowy aby w tych warunkach mogło urodzić się coś nie na miarę żurnalizmu. Króluje już nawet nie pompatyczny, dawniejszy, frazes, ale anegdota. Jesteśmy gronem turystów przerzucających się dowcipkami i powiedzonkami. A na pustce naszej bezmyślności, na kupie zblazowanej, felietonowej nicości rozsiadł się nasz odwieczny Wiersz Liryczny i wyje w niebo jak zmokły pies.

      Piątek

      Wojowniczy esej Przeciw poetom[3] powstał z irytacji, bo przez długie lata warszawskie i niewarszawskie drażnili mnie ci poeci swoją „poetyckością” natrętną i konwencjonalną – miałem już tego po uszy. To w pierwszym rzędzie reakcja na środowisko i jego genre nieszczęśliwy. Ale ta złość zmusiła mnie do zwentylowania całego problemu wierszopisarstwa.

      Dlaczego batalia, która się wywiązała w prasie z tego artykułu, nie wniosła nic godnego uwagi?

      Moi oponenci, gdyby chcieli zrozumieć właściwie moje wystąpienie, musieliby ująć je na tle wielkiej rewizji wartości, która odbywa się teraz na wszystkich polach. Na czym polega? Na ujawnieniu kulis naszego teatru. Na ujawnieniu, że zjawiska nie są tym, za co chcą uchodzić. Rewidujemy moralność, idealizm, świadomość, psychikę, historię… Począł się w nas głód rzeczywistości, powiał wiatr zwątpienia, on to zatargał naszą maskaradą…

      Miałażby tylko sztuka pozostać tabu – czyż ona przede wszystkim nie domaga się rewizji – jeszcze jednej rewizji – jeszcze drastyczniejszej rewizji? Ależ to stajnia Augiasza! Nic nie jest tak głupie, jak właśnie to: nasze obcowanie ze sztuką.

      Mówicie że ta instytucja – poezji wierszowanej – funkcjonuje od tysięcy lat i że wszyscy są wielbicielami wierszy? Oto powód aby nieco skontrolować to uwielbienie. Cytujecie sławne nazwiska poetów? Sławniejsze od nich ulotniły się z dymem w płomieniach naszej rosnącej nieufności.

      Ależ na próżno bym oczekiwał, że moje znaki zapytania zostaną wzbogacone przez tych co wystąpili z polemiką – oni umieli to zwęzić tylko do takich, na przykład, argumentów: Gombrowicz twierdzi, że wiersze się nie podobają, ale gdy deklamowałem wiersze żołnierzom, widziałem na ich twarzach etc., etc. Albo: oktawy Tassa cytowali z pamięci prości toskańscy pasterze. Gdy ja pragnąłbym odcyfrować właściwy sens naszych stosunków z poezją wierszowaną, dostać się poza fasadę, sprawdzić jakie są nasze odczucia i, co więcej, jak dalece im możemy ufać, oni mi przysyłają jakichś pasterzy i jakichś żołnierzy.

      Głupstwo się stało, że sprawa niełatwa i z tych bardziej dogłębnych wjechała na boisko polemiki prasowej (moja wina). Jeżeli ją poruszyłem to aby osobiście odseparować się od dziedziny, z której zalatuje odór mistyfikacji. I zresztą rewizja poezji wierszowanej może nastąpić tylko w ramach nieporównanie ogólniejszej rewizji, obejmującej nasz stosunek do sztuki i w ogóle – do formy.

      Niemniej mój wywód antypoetycki wydaje mi się godny rzetelnego rozpatrzenia – tego nie załatwicie w pięć minut kilkoma bryzgnięciami kapryśnego pióra, to myśl nowa i wsparta na autentycznym doznaniu.

      Piątek

      Inny zarzut w tej polemice zwrócił moją uwagę, ten mianowicie którym Łobodowski godzi w moją „geniuszowską minoderię”, co znaczy, że kokietuję „genialnością” i zdradzam skłonności do megalomanii. Przypuszczam, że jeszcze nieraz zostanę obstrzelany inwektywami z tej beczki – ja, i zapewne mój dziennik.

      Zgadzam

Скачать книгу