Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dziennik 1953-1969 - Witold Gombrowicz страница 45
Ja: – Te dwie panienki, tam, w rogu? Znasz je?
Julieta: – To córki tej pani, która rozmawia z La Fleur. Opowiem ci co o niej mówią: wzięła z ulicy dwóch chłopców do hotelu i żeby ich podniecić dała im zastrzyk… ale jeden miał słabe serce i umarł. Możesz sobie wyobrazić! Dochodzenie, policja… ale miała stosunki, zatuszowano sprawę, wyjechała na rok do Montevideo…
Nie mogłem zdradzić, jak ważna była dla mnie ta wiadomość i powiedziałem tylko:
– Ach, tak!
Ale wprędce opuściłem zebranie i w argentyńską noc granatową, nieruchomą, udałem się na Retiro, które znacie już z Trans-Atlantyku: „Tam więc wzgórze ku rzece opada a miasto do portu zstępuje i cichy wody wiew jak śpiew jaki wśród placu drzew… Tam wielu było młodych Marynarzy…” Osobom, które by to interesowało, pragnę wyjaśnić, że nigdy, z wyjątkiem sporadycznych przygód w bardzo wczesnym wieku, nie byłem homoseksualistą. Nie umiem, być może, całkowicie sprostać kobiecie, nie umiem jej sprostać w dziedzinie uczucia, gdyż istnieje we mnie jakieś zahamowanie sentymentu, jak gdybym bał się uczucia… a jednak kobieta, zwłaszcza pewien gatunek kobiety, przyciąga mnie i przykuwa. Nie szukałem więc na Retiro przygód erotycznych, ale – oszołomiony, wytrącony z siebie, wydziedziczony i wykolejony, trawiony pasjami ślepymi, które rozniecił we mnie mój walący się świat i bankrutujący los – czegoż szukałem? Młodości. Mógłbym powiedzieć, że szukałem zarazem młodości własnej i cudzej. Cudzej – gdyż tamta młodość w marynarskim czy żołnierskim mundurze, młodość tych arcyzwykłych chłopców z Retiro, była mi niedostępna, tożsamość płci, brak pociągu seksualnego, wykluczały wszelką możliwość zespolenia i posiadania. Własnej – gdyż ona była jednocześnie moją, urzeczywistniała się w kimś, jak ja, nie w kobiecie, ale w mężczyźnie, była to ta sama młodość, która mnie porzuciła, teraz kwitnąca w kimś innym. I otóż dla mężczyzny młodość, piękność, wdzięk kobiety nigdy nie będą tak kategoryczne w swoim wyrazie – gdyż kobieta jest jednak czymś innym, a także stwarza możliwość tego, co w pewnej mierze biologicznie nas ratuje: dziecka. A tu, na Retiro, widziałem, aby tak się wyrazić, młodość samą w sobie, niezależną od płci, i doznawałem kwitnienia rodzaju ludzkiego w formie najostrzejszej, najbardziej radykalnej i – wobec tego, że była napiętnowana beznadziejnością – demonicznej. A do tego – w dół, w dół, w dół! To ściągało mnie w dół, w najniższą sferę, w krainę poniżenia, tu młodość, raz już poniżona jako młodość, poddana była jeszcze wtórnemu poniżeniu, jako młodość gminna, proletariacka… I ja, Ferdydurke, powtarzałem trzecią część mojej książki, historię Miętusa, usiłującego „bratać się” z parobkiem!
Tak, tak! W to mnie popchnął splot tendencji, którym podlegałem w chwilach gdy w dawnej ojczyźnie mojej poniżenie osiągnęło swoje dno i pozostawało już tylko parcie do góry… to była nowa ojczyzna, którą zastępowałem powoli tamtą. Ileż razy zdarzało mi się porzucać artystyczne lub towarzyskie zebrania aby tam, na Retiro, na Leandro Alem, włóczyć się, popijać piwo i z najwyższym przejęciem łowić błyski Bogini, sekret życia rozkwitającego, a zarazem poniżonego. We wspomnieniach moich wszystkie te dni normalnego mego bytowania w Buenos Aires podszyte są nocą Retiro. Aczkolwiek ślepa i głucha na wszystko obsesja zaczynała opanowywać mnie całkowicie, umysł mój pracował – zdawałem sobie sprawę, że zabrnąłem gdzieś na niebezpieczne pogranicze i, naturalnie, pierwsze co mi przyszło do głowy to iż torują sobie we mnie drogę podświadome homoseksualistyczne skłonności. I może z zadowoleniem powitałbym ten fakt, gdyż on przynajmniej umieściłby mnie w jakiejś rzeczywistości – ale nie, w tym samym czasie nawiązałem bliższe stosunki z kobietą, których intensywność nie pozostawiała nic do życzenia. I w ogóle w tym okresie dość dużo chodziłem za dziewczynkami, nieraz nawet trybem dość skandalicznym. Proszę darować te zwierzenia. Nie zamierzam oprowadzać was po moim życiu erotycznym, tu idzie tylko o wyznaczenie granic mojego przeżycia. Jeżeli z początku ja tylko chroniłem się w młodość przed niedostępnymi mi wartościami, to wkrótce ona ukazała mi się jako jedyna, najwyższa i absolutna wartość życia i jedyna piękność. Ale ta „wartość” miała jedną cechę, wymyśloną chyba przez samego diabła, tę mianowicie, że, będąc młodością, była czymś zawsze poniżej wartości – była jak najściślej związana z poniżeniem, była samym poniżeniem.
Chyba w 42-im roku zaprzyjaźniłem się z poetą Karolem Mastronardi – była to moja pierwsza przyjaźń intelektualna w Argentynie. Nieliczne wiersze Mastronardiego zapewniły mu znaczne miejsce w sztuce argentyńskiej. Z okładem czterdziestoletni, subtelny, w binoklach, ironiczny, sarkastyczny, hermetyczny, trochę może w rodzaju Lechonia, był ten poeta z Entre Rios prowincją, ozdobioną najbardziej paryską europejskością – był zarazem anielską dobrocią odzianą w pancerz kostycyzmu