Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dziennik 1953-1969 - Witold Gombrowicz страница 45

Dziennik 1953-1969 - Witold  Gombrowicz

Скачать книгу

mieli córkę, Chinchinę, dwudziestoletnią. Tak się stało, że wprędce on i jego żona przekazali mnie Chinchinie, ta zaś zapoznała mnie ze swymi przyjaciółkami. I wyobraźcie sobie Gombrowicza w tym śmiertelnym roku 1940-ym, flirtującego z lekka z tymi dziewczętami – które pokazywały mi muzea – z którymi chodziłem na ciastka – dla których wygłosiłem pogadankę o miłości europejskiej… Duży stół w jadalni Capdevilów, za stołem dwanaście panienek i ja – cóż za idylla! – mówiący o l’amour européen. A jednak choć ta scena wydaje się haniebnym kontrastem tamtych scen spustoszenia, w gruncie rzeczy nie była ona tak bardzo od tamtego oddalona, raczej była to inna postać tej samej klęski, początek drogi, wiodącej również w dół. Nastąpiło jak gdyby zupełne zbagatelizowanie mej istoty. Stałem się lekki i czczy. A jednocześnie wsiąkałem w Argentynę – odległą tamtemu, egzotyczną i rozgrzeszającą, obojętną i oddaną własnej codzienności. Jak poznałem Rogera Pla? Chyba przez pannę Galignana Segura. Dość na tym, że on wprowadził mnie do domu Antoniego Berni, malarza, i tam także wygłosiłem pogadankę o Europie dla grona malarzy i literatów. Ale wszystko, co mówiłem, było bardzo złe – tak, właśnie w chwili gdy zdobycie jakiego takiego uznania było dla mnie sprawą niezmiernej wagi, zawiódł mnie styl, a słowo moje stało się tak kiepskie, iż nieomal kompromitujące. O czym mówiłem? O regresji Europy, o tym, jak i dlaczego Europa zapragnęła dzikości i w jaki sposób ta chorobliwa skłonność ducha europejskiego może być wyzyskana dla rewizji kultury, zbyt oderwanej od swego podłoża. Ale mówiąc to, sam byłem chyba smutnym okazem regresji i jej zawstydzającą ilustracją – było to tak, jak gdyby słowa mnie zdradzały i pragnęły właśnie udowodnić, że nie jestem na poziomie tej problematyki, że jestem poniżej tego co mówię. I do dziś pamiętam, jak na Diagonal Norte Pla ze złością robił mi wyrzuty z powodu jakichś głupich i naiwnych sentymentalności mojego wywodu – ja zaś, przyznając mu w duchu rację i nawet cierpiąc wraz z nim, wiedziałem, że to było nieuniknione. Bywają okresy w których następuje w nas rozdwojenie osobowości i jedna połowa naszej istoty płata figla drugiej, gdyż inną drogę i inny cel sobie obrała. Tam właśnie, u Bernich, poznajomiłem się z Cecylią Benedit de Debenedetti, w której domu na avenida Alvear zbierała się rozmaita cyganeria. Cecylia żyła w jakimś zamroczeniu, zdumiona, przerażona, odurzona życiem, osaczona ze wszystkich stron, budząca się ze snu aby przetoczyć się w inny sen i bardziej fantastyczny, walcząca po chaplinowsku z materią istnienia… ona niezdolna była wytrzymać tego, że istnieje… zresztą kobieta świetnych przymiotów, cnót wybitnych, o szlachetnej i arystokratycznej duszy. Ale, wobec tego, że była zdruzgotana i przerażona samym faktem istnienia, było jej właściwie wszystko jedno kim się otacza. Przyjęcia u Cecylii? Coś z tego pozostało jednak w mojej pamięci, tańczący Joaquin Perez Fernandez, Rivas Rooney zalany w sztok, jakaś młodziutka dziewczynka, bardzo ładna i rozbawiona do nieprzytomności… tak, tak, i te przyjęcia zlewają mi się z wieloma innymi w innych miejscach i widzę siebie, z kieliszkiem w dłoni, i słyszę własny głos, dochodzący z daleka, zmieszany z głosem Juliety:

      Ja: – Te dwie panienki, tam, w rogu? Znasz je?

      Julieta: – To córki tej pani, która rozmawia z La Fleur. Opowiem ci co o niej mówią: wzięła z ulicy dwóch chłopców do hotelu i żeby ich podniecić dała im zastrzyk… ale jeden miał słabe serce i umarł. Możesz sobie wyobrazić! Dochodzenie, policja… ale miała stosunki, zatuszowano sprawę, wyjechała na rok do Montevideo…

      Nie mogłem zdradzić, jak ważna była dla mnie ta wiadomość i powiedziałem tylko:

      – Ach, tak!

      Ale wprędce opuściłem zebranie i w argentyńską noc granatową, nieruchomą, udałem się na Retiro, które znacie już z Trans-Atlantyku: „Tam więc wzgórze ku rzece opada a miasto do portu zstępuje i cichy wody wiew jak śpiew jaki wśród placu drzew… Tam wielu było młodych Marynarzy…” Osobom, które by to interesowało, pragnę wyjaśnić, że nigdy, z wyjątkiem sporadycznych przygód w bardzo wczesnym wieku, nie byłem homoseksualistą. Nie umiem, być może, całkowicie sprostać kobiecie, nie umiem jej sprostać w dziedzinie uczucia, gdyż istnieje we mnie jakieś zahamowanie sentymentu, jak gdybym bał się uczucia… a jednak kobieta, zwłaszcza pewien gatunek kobiety, przyciąga mnie i przykuwa. Nie szukałem więc na Retiro przygód erotycznych, ale – oszołomiony, wytrącony z siebie, wydziedziczony i wykolejony, trawiony pasjami ślepymi, które rozniecił we mnie mój walący się świat i bankrutujący los – czegoż szukałem? Młodości. Mógłbym powiedzieć, że szukałem zarazem młodości własnej i cudzej. Cudzej – gdyż tamta młodość w marynarskim czy żołnierskim mundurze, młodość tych arcyzwykłych chłopców z Retiro, była mi niedostępna, tożsamość płci, brak pociągu seksualnego, wykluczały wszelką możliwość zespolenia i posiadania. Własnej – gdyż ona była jednocześnie moją, urzeczywistniała się w kimś, jak ja, nie w kobiecie, ale w mężczyźnie, była to ta sama młodość, która mnie porzuciła, teraz kwitnąca w kimś innym. I otóż dla mężczyzny młodość, piękność, wdzięk kobiety nigdy nie będą tak kategoryczne w swoim wyrazie – gdyż kobieta jest jednak czymś innym, a także stwarza możliwość tego, co w pewnej mierze biologicznie nas ratuje: dziecka. A tu, na Retiro, widziałem, aby tak się wyrazić, młodość samą w sobie, niezależną od płci, i doznawałem kwitnienia rodzaju ludzkiego w formie najostrzejszej, najbardziej radykalnej i – wobec tego, że była napiętnowana beznadziejnością – demonicznej. A do tego – w dół, w dół, w dół! To ściągało mnie w dół, w najniższą sferę, w krainę poniżenia, tu młodość, raz już poniżona jako młodość, poddana była jeszcze wtórnemu poniżeniu, jako młodość gminna, proletariacka… I ja, Ferdydurke, powtarzałem trzecią część mojej książki, historię Miętusa, usiłującego „bratać się” z parobkiem!

      Tak, tak! W to mnie popchnął splot tendencji, którym podlegałem w chwilach gdy w dawnej ojczyźnie mojej poniżenie osiągnęło swoje dno i pozostawało już tylko parcie do góry… to była nowa ojczyzna, którą zastępowałem powoli tamtą. Ileż razy zdarzało mi się porzucać artystyczne lub towarzyskie zebrania aby tam, na Retiro, na Leandro Alem, włóczyć się, popijać piwo i z najwyższym przejęciem łowić błyski Bogini, sekret życia rozkwitającego, a zarazem poniżonego. We wspomnieniach moich wszystkie te dni normalnego mego bytowania w Buenos Aires podszyte są nocą Retiro. Aczkolwiek ślepa i głucha na wszystko obsesja zaczynała opanowywać mnie całkowicie, umysł mój pracował – zdawałem sobie sprawę, że zabrnąłem gdzieś na niebezpieczne pogranicze i, naturalnie, pierwsze co mi przyszło do głowy to iż torują sobie we mnie drogę podświadome homoseksualistyczne skłonności. I może z zadowoleniem powitałbym ten fakt, gdyż on przynajmniej umieściłby mnie w jakiejś rzeczywistości – ale nie, w tym samym czasie nawiązałem bliższe stosunki z kobietą, których intensywność nie pozostawiała nic do życzenia. I w ogóle w tym okresie dość dużo chodziłem za dziewczynkami, nieraz nawet trybem dość skandalicznym. Proszę darować te zwierzenia. Nie zamierzam oprowadzać was po moim życiu erotycznym, tu idzie tylko o wyznaczenie granic mojego przeżycia. Jeżeli z początku ja tylko chroniłem się w młodość przed niedostępnymi mi wartościami, to wkrótce ona ukazała mi się jako jedyna, najwyższa i absolutna wartość życia i jedyna piękność. Ale ta „wartość” miała jedną cechę, wymyśloną chyba przez samego diabła, tę mianowicie, że, będąc młodością, była czymś zawsze poniżej wartości – była jak najściślej związana z poniżeniem, była samym poniżeniem.

      Chyba w 42-im roku zaprzyjaźniłem się z poetą Karolem Mastronardi – była to moja pierwsza przyjaźń intelektualna w Argentynie. Nieliczne wiersze Mastronardiego zapewniły mu znaczne miejsce w sztuce argentyńskiej. Z okładem czterdziestoletni, subtelny, w binoklach, ironiczny, sarkastyczny, hermetyczny, trochę może w rodzaju Lechonia, był ten poeta z Entre Rios prowincją, ozdobioną najbardziej paryską europejskością – był zarazem anielską dobrocią odzianą w pancerz kostycyzmu

Скачать книгу