Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dziennik 1953-1969 - Witold Gombrowicz страница 48
Co do mnie, nie czytałem Ferdydurke od siedmiu lat, wykreśliłem ją z mego życia. Teraz czytałem znowu, zdanie po zdaniu… i słowa jej były dla mnie nieważne. Nicość słów. Nicość idej, problemów, stylów, postaw, nicość sztuki. Słowa, słowa, słowa – wszak to wszystko niczego we mnie nie załatwiło, cały ten wysiłek bodaj tylko pogrążył mnie bardziej w mojej zieleni. Na cóż mnie było brać tę niedojrzałość za rogi – czy po to aby mnie poniosła? W Ferdydurke walczą dwie miłości, dwa dążenia – dążenie do dojrzałości i dążenie do wiecznie odmładzającej niedojrzałości – książka ta jest obrazem walki o własną dojrzałość kogoś zakochanego w swej niedojrzałości. Ale było jasne, że mnie nie udało się przezwyciężyć tej miłości, ani też jej ucywilizować i ona, dzika, nielegalna, tajna, po dawnemu szalała we mnie, jako coś sekretnego i zakazanego. Na cóż więc to napisałem? I śmieszna impotencja słów wobec życia!
A jednak! Tekst dla mnie nieistotny okazywał się skuteczny poza mną – w świecie zewnętrznym – a zdania dla mnie nieżywe ożywiały się w innych – i jakże inaczej mogłem wytłumaczyć sobie, że naraz książka stała się czymś cennym i osobiście bliskim dla niektórych z tej literackiej młodzieży… i to bynajmniej nie tylko jako sztuka, ale także jako bunt, rewizja i walka. Sprawdzałem na nich, że dotknąłem miejsc kultury unerwionych i drastycznych, a jednocześnie widziałem jak ten zapał, który w każdym z nich z osobna nie byłby może długotrwały, zaczyna się konsolidować „między nimi”, mocą tego, że jeden drugiego pobudzał i utwierdzał w zapale. Lecz, jeśli tak działo się z tą garstką, dlaczegóż nie miałoby powtórzyć się z innymi, gdy Ferdydurke zostanie wydana? A więc książka mogła liczyć tutaj, za granicą, na ten sam oddźwięk co w Polsce – albo dużo większy. Była więc uniwersalna. Była jedną z tych chyba bardzo, bardzo nielicznych u nas książek, zdolnych poruszyć naprawdę obcych, najlepszej klasy, czytelników. A w Paryżu? Uprzytomniłem sobie, że światowa kariera Ferdydurke nie jest czymś z dziedziny li tylko snów (o czym dawniej wiedziałem; ale zapomniałem).
Jednakże, natura moja, przykuta do niższości, stawała dęba na samą możliwość wywyższenia i to ponowne wtargnięcie literatury w moje życie mogło okazać się – tego się lękałem – ostateczną likwidacją Retiro. Opowiem wam coś charakterystycznego: gdy wydano Ferdydurke zaniosłem ją tam „gdzie stoi wieża przez Anglików zbudowana” i pokazałem ją Retiro – na pożegnanie, na znak chyba ostatecznego zerwania. Płonny żal i lęk! Co za iluzja! Nie doceniałem sennej nieruchomości Ameryki. Jej soków, które rozpuszczają wszystko. Ferdydurke utonęła w tej nieruchomości, nie pomogły recenzje w prasie ani wysiłki jej zwolenników, była to, ostatecznie, książka cudzoziemca, i, notabene, nie uznanego w Paryżu, tak właśnie, nie uznanego w Paryżu… I nie odpowiadająca tej grupie inteligencji argentyńskiej, która będąc pod znakiem Marksa i proletariatu, domagała się literatury politycznej, ani tej, która karmiła się wybrednościami kultury europejskiej kuchni. A także opatrzona przeze mnie przedmową, gdzie o pisarstwie argentyńskim i polskim wyrażałem się bez większego respektu, zarzucając im fikcyjną dojrzałość, a czytelnika traktowałem – na wszelki wypadek – bez większej czołobitności. Zakończyłem przedmowę wezwaniem, aby nie stawiano mnie w przykrym położeniu częstując grzecznościowymi frazesami przyjętymi w takich wypadkach. Wobec tego, że dotąd rola społeczna sztuki rozumiana jest fałszywie i że, wskutek tego, nie umiecie właściwie traktować artystów ani mówić z nimi – pisałem – nie mówcie mi nic. Oszczędźcie sobie i mnie tego wstydu. Jeśli chcecie dać mi do zrozumienia, że dzieło wam się spodobało, dotknijcie prawego ucha; dotknięcie lewego oznaczać będzie sąd ujemny, a dotknięcie nosa – sąd pośredni. Tak lekko, nawet lekkomyślnie, wprowadziłem w świat argentyński Ferdydurke – albowiem ten powtórny debiut zastawał mnie bardziej jeszcze nieustępliwym wobec czytelnika i jego łaski lub niełaski.
Uważam za względny sukces, że w tych warunkach nakład w ciągu paru lat został prawie wyczerpany i że mój wydawca nie stracił na tym interesie, a i mnie wypłacił trochę grosza. Zresztą przeciętny czytelnik argentyński wcale nie był zły, przeciwnie, zdolny asymilować, a o ileż mniej dziedzicznie obciążony i nafaszerowany kompleksami niż Polacy. Ale w środowisku, w którym nikt nie ufał sobie ani nikomu innemu (ta klęska środowisk kulturalnie wtórnych), gdzie nie było ludzi mogących narzucić wartość, Ferdydurke nie mogła uzyskać autorytetu – a książkom trudnym i wymagającym wysiłku autorytet jest koniecznie potrzebny po prostu aby zmusić ludzi do czytania. Tak czy owak znów zostałem wciągnięty w tryby literatury. Zacząłem szkicować dramat Ślub, już wyraźnie i, powiedziałbym, bezwstydnie nastawiając siebie na genialność, celując w coś na miarę szczytów, na miarę Hamleta lub Fausta, w czym wypowiedziałyby się nie tylko bóle epoki, ale i rodzące się nowe odczuwanie ludzkości… Jakże łatwe wydawały mi się wielkość i genialność, łatwiejsze bodaj od poprawności, której wymaga przeciętnie dobry tekst; a nie wynikało to z jakiejś naiwności mojej lecz z tego, że wielkość, genialność wraz ze wszystkimi innymi wartościami zostały mi spustoszone przez jedynego demona, który naprawdę był dla mnie ważny, przez tę wielką destruktorkę wartości, młodość. Nie czułem dla nich respektu ponieważ mi na nich specjalnie nie zależało i, wobec tego, mogłem ich zażywać swobodnie. Nietrudno przejść po desce na wysokości 10-go piętra, gdy człowiek przestał być wrażliwy na wysokość – idziesz po niej, jakby leżała na ziemi. (Ale z tego nie można robić zarzutu Ślubowi – on bynajmniej nie ukrywa tej właśnie „łatwości”).
Dość na tym, że z końcem w Europie owego wybuchu, wyrzucającego podziemne fermenty, i ja zacząłem się cywilizować. Ale, gdy pierwszy mój debiut literacki w Polsce był parciem od wewnątrz na zewnątrz, ten drugi, w Argentynie, urzeczywistniał się pod działaniem sił zewnętrznych