Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dziennik 1953-1969 - Witold Gombrowicz страница 44
Czwartek
Z listu mojego do K.A. Jeleńskiego:
„Ach, gdybym mógł się skupić, skoncentrować i, przede wszystkim, oderwać od czytelników! Ten dziennik to 30 procent tego co być powinno, należałoby pchnąć go w sfery bardziej absolutne, problematyka moja, cały ten zespół zagadnień i to stwarzanie się na oczach publiczności domaga się większej krańcowości, bardziej stanowczego wyodrębnienia z normalnego toku pisarskiego. Ale, zarżnięty pracą zarobkową i pisząc co miesiąc, nieomal tytułem felietonu, będąc tak związany bezpośrednio z czytelnikiem i zależny od niego – co mam zrobić? Jestem rozproszkowany… Powinienem też ujawnić się bardziej i obnażyć – ale tych rzeczy nie można robić połowicznie. Pocieszam się, że kiedyś może, powolutku, stopniowo, zdołam wprowadzić dziennik we właściwe rejony i nadam temu procesowi ugniatania i kształtowania mej publicznej istoty odpowiednią ostrość”.
(Pisane troszkę po to aby go bardziej jeszcze wciągnąć w moje sprawy, z kalkulacją, że ten program go zainteresuje i że to jest ton, którego on ode mnie oczekuje. Muszę dbać o Jeleńskiego, który mnie rozumie, który się wybija, któremu pozycja w piśmiennictwie polskim i francuskim organizuje się sama. Ale, z kalkulacją czy bez, ustęp powyższy zawiera prawdę).
1955
[14]
Sobota
Dowiedziałem się od Tito, że Cesar Fernandez Moreno spisał naszą rozmowę o Argentynie i zamierza ogłosić ją w pewnym miesięczniku. Zatelefonowałem z prośbą aby mi to pokazał przed wydrukowaniem.
Ale przecież wy nic nie wiecie, jak się układało moje współżycie ze światem literackim argentyńskim. Tak, teraz uprzytamniam sobie, że dotąd nie jesteście wtajemniczeni w ten rozdział mojej biografii. Nie wątpię, że o tym chętnie posłuchacie. Czy zdołałem już na tyle wprowadzić was w siebie aby wszystko, co mnie dotyczy, nie było wam obojętne?
Jak wiadomo, przybyłem do Buenos Aires na statku „Chrobry” na tydzień przed wybuchem wojny.
Jeremi Stempowski, wówczas tutejszy dyrektor „Galu”, zaopiekował się mną i on to przedstawił mnie jednemu z czołowych pisarzy, Manuelowi Galvezowi. Galvez był zaprzyjaźniony z Choromańskim, który tu spędził czas dłuższy na rok przed moim przybyciem i liczne pozyskał sympatie. Okazał mi Galvez wiele najprzedniejszej gościnności i w wielu rzeczach dopomógł, ale głuchota, na którą cierpiał, spychała go na bok, w samotność – więc przekazał mnie nie mniej znanemu poecie, Arturowi Capdevili, który również był „amigo de Choromanski”. – Ach – powiedziała pani Capdevila – jeśli pan jest równie czarujący, jak Choromański, z łatwością zdobędzie pan nasze serca.
Niestety, stało się inaczej. Nie mogę winić Argentyńczyków. Musieliby zastosować dozę przenikliwości o wiele większą, niż ta której wymaga pośpieszny młyn wielkomiejskiego obcowania z ludźmi, aby rozeznać się w moim ówczesnym szaleństwie – i być aniołami cierpliwości aby się do niego przystosować. Winna była ta „konstelacja” która powstała na moim niebie strąconym…
Gdy płynąłem z Polski do Argentyny, byłem doszczętnie zdemoralizowany – nigdy (pomijając może okres spędzony w Paryżu na wiele lat przedtem) nie znajdowałem się w stanie takiego rozprzężenia. Literatura? Nic mnie nie obchodziła, po wydaniu Ferdydurke postanowiłem odpocząć – i zresztą urodzenie tej książki było dla mnie rzeczywiście silnym wstrząsem – wiedziałem, że dużo wody upłynie zanim zdołam zmobilizować w sobie jakieś nowe treści. I w dodatku byłem jeszcze zatruty jadami tej książki, o której sam w sercu swoim nie wiedziałem na pewno czy chce być „młoda” czy dojrzała? Czy jest kompromitującym wyrazem mego wieczystego urzeczenia młodą, więc czarującą, niższością, czy też dążeniem do dumnej, ale tragicznej i niepociągającej, dojrzałej wyższości? A gdy na „Chrobrym” mijałem brzegi niemieckie, francuskie, angielskie, wszystkie te ziemie Europy zastygłe w lęku nie urodzonej jeszcze zbrodni, w klimacie duszącym oczekiwania, zdawały się krzyczeć: bądź lekkomyślny, nic nie znaczysz, nic nie zdziałasz, jedyne co ci pozostało to pijaństwo! Upijałem się przeto na swój sposób, to jest niekoniecznie alkoholem – ale płynąłem pijany, doszczętnie prawie zamroczony…
Potem pękły granice państw i tablice praw, otworzyły się upusty ślepych sił i – ach! – nagle ja w Argentynie, zupełnie sam, odcięty, zgubiony, zaprzepaszczony, anonimowy. Byłem trochę podniecony, trochę przestraszony. Ale jednocześnie coś we mnie kazało mi powitać z namiętnym wzruszeniem cios, który mnie niszczył i wytrącał z dotychczasowego mojego porządku. Wojna? Zagłada Polski? Los bliskich, rodziny? Moje własne losy? Czy mogłem przejmować się tym w sposób, jak powiedzieć, w sposób normalny, ja, któremu to wszystko z góry było wiadome, który tego dawno doznałem – tak, nie kłamię, mówiąc, że od lat obcowałem w sobie z katastrofą. Gdy to nastąpiło, powiedziałem sobie coś w rodzaju: – ach, więc już!… i zrozumiałem, że nadszedł czas aby wykorzystać tę zdolność rozstawania się i porzucania, którą w sobie wykształciłem. Nic przecież nie zmieniło się, ten kosmos, to życie, w którym byłem uwięziony, nie stało się inne dlatego, że skończył się pewien określony ład mojej egzystencji. Ale dreszcz jakiegoś strasznego i gorączkowego podniecenia rodził się z wyczucia, że gwałt wyzwala to coś nienazwanego i nieuformowanego, czego obecność nie była mi obca, żywioł o którym tyle tylko wiedziałem, że jest „niższy”, „młodszy” – i ruszający teraz jak powódź w czarnej i gwałtownej nocy. Nie wiem czy będę dość jasny mówiąc, że od pierwszej chwili zakochałem się w tej katastrofie której nienawidziłem, która przecież i mnie rujnowała, że moja natura kazała mi ją powitać jako okazję do połączenia się z niższością w ciemności.
Capdevila – poeta – profesor uniwersytetu – redaktor wielkiego dziennika „La Prensa” – mieszkał z rodziną w pięknej willi w Palermo i powiało na mnie z tego domu atmosferą „Kuriera Warszawskiego” i kawiarni Lourse’a. Pamiętam dzień, w którym poszedłem tam po raz pierwszy na kolację. Jak miałem zaprezentować się Capdevilom? Jako tragiczny wygnaniec z najechaną przez wroga ojczyzną? Jako cudzoziemski literat, omawiający „nowe wartości” w sztuce, informujący się o kraju, w którym przebywa? Oczekiwał Capdevila, oczekiwała Capdevila, że ukażę im się w jednej z tych postaci i zresztą pełni byli potencjalnej życzliwości dla „amigo de Choromanski” – ale wprędce skonfundowali się widząc przed sobą całkiem młodego chłopca, który wszakże nie był już tak młodym chłopcem…
Co się stało? Tak. Będę musiał to wyznać: pod działaniem wojny, spotęgowania sił „niższych” i sił regresyjnych, nastąpiła we mnie irrupcja jakiejś spóźnionej młodości. Przed klęską uciekłem w młodość i zatrzasnąłem te drzwi. Zawsze miałem skłonność do szukania w młodości – własnej i cudzej – schronienia przed „wartościami”, to jest przed kulturą. Już napisałem w tym dzienniku: młodość jest wartością samą w sobie, czyli niszczycielką wszelkich innych wartości, które nie są jej potrzebne, gdyż ona – samowystarczalna. Ja więc, wobec zagłady wszystkiego co dotąd posiadałem – ojczyzna, dom, sytuacja społeczna, artystyczna – schroniłem się w młodość, i z tym większą skwapliwością, że przecież byłem „zakochany”. Entre nous soit dit, wojna odmłodziła mnie… i dwa czynniki były mi w tym pomocne. Wyglądałem młodo, miałem twarz świeżą, dwudziestoparoletnią. Świat traktował mnie jak młodzika – wszak dla przygniatającej większości nielicznych