Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dziennik 1953-1969 - Witold Gombrowicz страница 6
„Czy takie rozprawianie się z Polską przeszłą może być ważne dla Polski obecnej? Wspomina pan w liście don Kiszota – a ja myślę sobie, że Cervantes pisał don Kiszota, aby rozprawić się ze złymi romansami rycerskimi swojego czasu, z których nie zostało ani śladu. A don Kiszot pozostał. Z czego nauka taka, i dla skromniejszych autorów, że o rzeczach przemijających można pisać w sposób nieprzemijający”.
„Poprzez Polskę z 1939-go Trans-Atlantyk celuje we wszystkie Polski teraźniejszości i przyszłości, gdyż mnie idzie o przezwyciężenie formy narodowej, jako takiej, o wypracowanie dystansu do wszelkiego ‘stylu polskiego’, jaki by on nie był. Dziś Polacy w Kraju też poddani są pewnemu ‘stylowi polskiemu’, który tam rodzi się pod presją nowego życia zbiorowego. Za sto lat, jeśli pozostaniemy narodem, wytworzą się wśród nas inne formy i późny wnuk mój będzie się buntował przeciw nim, podobnie jak dziś ja się buntuję”.
„Atakuję formę polską, ponieważ to jest moja forma… i ponieważ wszystkie moje utwory pragną być w pewnym sensie (w pewnym – bo to tylko jeden z sensów mojego nonsensu) rewizją stosunku współczesnego człowieka do formy – formy, która nie wynika bezpośrednio z niego, tylko tworzy się ‘między’ ludźmi. Nie potrzebuję chyba panu mówić, że myśl ta wraz ze wszystkimi jej rozgałęzieniami jest dzieckiem czasów dzisiejszych, w których ludzie z całą świadomością przystąpili do formowania człowieka – a mnie się zdaje nawet, że jest kluczową dla dzisiejszej świadomości”.
„Ale, choć nic nie przeraża mnie bardziej, niż anachronizm, wolę nie wiązać się zanadto z hasłami dnia dzisiejszego, które zmieniają się szybko. Uważam, że sztuka powinna trzymać się raczej z dala od sloganów i szukać własnych dróg, bardziej osobistych. W utworach artystycznych najbardziej mi się podoba to tajemnicze odchylenie, które sprawia, że utwór, przylegając do swojej epoki, jest jednak dziełem wyodrębnionej jednostki, żyjącej własnym życiem”…
Podaję tę wymianę listów, aby wprowadzić czytelnika w rozmowy takich jak Miłosz i ja literatów, szukających – każdy po swojemu – swojej linii pisarskiej. Muszę jednak uzupełnić to pewnym komentarzem. List mój do Miłosza byłby o wiele szczerszy i pełniejszy, gdybym zawarł w nim tę prawdę, że mnie bynajmniej tak bardzo na tych tezach, drogach, problemach nie zależy; że wprawdzie zajmuję się tym, ale raczej od niechcenia; a w gruncie rzeczy jestem przede wszystkim dziecinny… Czy Miłosz także jest przede wszystkim dziecinny?
Środa
Miłosz jest pierwszorzędną siłą. To pisarz o jasno określonym zadaniu, powołany do przyśpieszenia naszego tempa, abyśmy nadążyli epoce – i o wspaniałym talencie, znakomicie przystosowany do wypełnienia tych przeznaczeń swoich. Posiada on coś na wagę złota, co nazwałbym „wolą rzeczywistości”, a zarazem wyczucie punktów drastycznych naszego kryzysu. Należy do nielicznych, których słowa mają znaczenie (jedyne co może go zgubić, to pośpiech).
Ale pisarz ten przetworzył się obecnie w speca od Kraju, a zatem i od komunizmu. Tak jak rozróżniłem Miłosza Wschodniego i Zachodniego, tak też może należałoby zrobić rozróżnienie między Miłoszem, pisarzem „absolutnym”, a Miłoszem, pisarzem obecnego tylko momentu dziejowego. I właśnie Miłosz Zachodni (to jest ten, który w imię Zachodu osądza Wschód) jest Miłoszem mniejszego kalibru i bardziej doraźnym. Miłoszowi Zachodniemu można postawić szereg zarzutów, które dotyczą właściwie całego tego odłamu literatury dzisiejszej, żyjącej jednym tylko problemem: komunizm.
Pierwszy zarzut taki: że oni przesadzają. Nie w tym znaczeniu że wyolbrzymiają niebezpieczeństwo, ale w tym, że nadają tamtemu światu cechy demonicznej nieomal wyjątkowości, czegoś niebywałego a zatem i zaskakującego. A to podejście nie da się pogodzić z dojrzałością – która, znając istotę życia, nie pozwala się zaskoczyć jego zdarzeniom. Rewolucje, wojny, kataklizmy – cóż znaczy ta pianka w porównaniu z fundamentalną grozą istnienia? Mówicie, że dotychczas czegoś podobnego nie było? Zapominacie, że w najbliższym szpitalu dzieją się nie mniejsze okrucieństwa. Mówicie, że giną miliony? Zapominacie, że miliony giną bez przerwy, bez chwili wytchnienia, od początku świata. Przeraża was i zdumiewa tamta groza, ponieważ wyobraźnia wasza zasnęła i zapominacie, że o piekło ocieramy się na każdym kroku.
Jest to ważne – gdyż komunizm może być skutecznie osądzony tylko z punktu widzenia najsurowszej i najgłębszej egzystencji, nigdy – z punktu widzenia życia powierzchownego i złagodzonego – mieszczańskiego. Ponosi was, właściwa artystom, chęć wyjaskrawienia obrazu, nadania mu możliwie największej wyrazistości. Stąd literatura wasza jest wyolbrzymianiem komunizmu i budujecie w wyobraźni zjawisko tak potężne i tak wyjątkowe, iż niewiele brakuje, abyście padli przed nim na kolana.
Pytam więc, czy nie byłoby zgodniejsze z historią i z naszą wiedzą o świecie i człowieku, gdybyście potraktowali ten świat zza kurtyny nie jako świat nowy, niesłychany, demoniczny, lecz tylko jako zaburzenie i spaczenie zwyczajnego świata; i gdybyście nie zatracali właściwej proporcji pomiędzy tymi konwulsjami wzburzonej powierzchni a nieustannym, potężnym i głębokim życiem, które toczy się pod spodem?
Drugi zarzut: sprowadzając wszystko do tej jednej antynomii pomiędzy Wschodem a Zachodem musicie – to jest nieuniknione – ulec schematom, które sami stwarzacie. I tym bardziej, że niepodobna rozróżnić co jest w was dążeniem do prawdy, a co dążeniem do mobilizacji psychicznej w tej walce. Nie chcę powiedzieć przez to, że uprawiacie propagandę – chcę powiedzieć, że odzywają się w was głębokie instynkty zbiorowe, które dziś każą ludzkości skupiać się na jednym tylko zagadnieniu, przygotowywać się do jednego tylko boju. Płyniecie z prądem wyobraźni masowej, która już stworzyła sobie swój język, swoje pojęcia, obrazy i mity, i prąd ten unosi was dalej niżbyście pragnęli. Ile jest w Miłoszu z Orwella? Ile w Orwellu z Koestlera? Ile w nich obu z tych tysięcy i tysięcy słów, które dzień w dzień produkują – na ten sam temat – maszyny drukarskie; co bynajmniej nie jest sprawą dolara amerykańskiego, ale wynika z samej natury naszej, która życzy sobie świata zdefiniowanego? Bezmiar i bogactwo życia streszcza się w was do kilku zagadnień i operujecie koncepcją świata uproszczoną, koncepcją o której doskonale wiecie, że jest tymczasowa.
Otóż wartość czystej sztuki polega na tym, że ona rozbija schematy.
A trzeci zarzut jest jeszcze bardziej dotkliwy: komu pragniecie służyć? Jednostce czy masie? Gdyż komunizm to coś, co podporządkowuje człowieka zbiorowości ludzkiej, z czego wniosek, że najesencjonalniejszym sposobem walki z komunizmem jest wzmocnienie jednostki przeciw masie. A jeśli jest aż nadto zrozumiałe, że polityka, że prasa, że literatura doraźna i obliczona na praktyczny efekt pragną wytworzyć siłę zbiorową zdolną do walki z Sowietami, to jednak zadanie sztuki poważnej jest inne – i ona albo pozostanie na wieki tym czym była od początku świata, to jest głosem jednostki, wyrazicielem człowieka w liczbie pojedynczej, albo zginie. W tym sensie jedna strona Montaigne’a, jeden wiersz Verlaine’a, jedno zdanie Prousta są bardziej „antykomunistyczne” niż oskarżający chór jaki stanowicie. Są swobodne – są wyzwalające.
I wreszcie czwarty zarzut: sztuka prawdziwie ambitna (gdyż te zarzuty nie dotyczą byle kogo ale jedynie twórców o aspiracjach na wysoką miarę, tych którzy nie rezygnują z miana artystów) musi wyprzedzić swój czas, być sztuką jutra. Jak pogodzić to kapitalne zadanie z aktualnością, to jest z dzisiejszością? Artyści są dumni, że ostatnie lata niezmiernie poszerzyły ich wyobrażenie o człowieku – i do tego stopnia, że w porównaniu z tym niedawno zmarli autorzy wydają się naiwni – lecz wszystkie te prawdy i półprawdy