Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dziennik 1953-1969 - Witold Gombrowicz страница 10
Poza tym: jakie mam zająć stanowisko wobec katolicyzmu? Nie mam na myśli mojej pracy ściśle artystycznej, gdyż tam nie wybiera się stanowisk ani postaw, sztuka stwarza się sama – ale myślę o mojej literaturze w jej kształcie społecznym, o tych tam artykułach, felietonach… Jestem zupełnie sam w obliczu tego problemu, ponieważ myśl nasza, sparaliżowana w roku 1939, nie ruszyła odtąd ani na krok naprzód w dziedzinie tych spraw fundamentalnych. Niczego nie możemy przemyśleć ponieważ nie mamy swobodnej głowy. Myśl nasza tak bardzo jest przykuta do naszej sytuacji i tak zafascynowana komunizmem, iż możemy myśleć jedynie przeciw niemu lub z nim – i avant la lettre jesteśmy przytwierdzeni do jego rydwanu, pokonał nas, wiążąc nas z sobą, choć cieszymy się pozorami wolności. Więc i o katolicyzmie wolno dziś myśleć jedynie jako o sile zdolnej do oporu, a Bóg stał się pistoletem, z którego pragniemy zastrzelić Marksa. To jest święta tajemnica, która chyli głowy wytrawnych masonów, z laickich felietonów wygnała dowcip antyklerykalny, poecie Lechoniowi dyktuje wzruszające strofy do Matki Boskiej, socjalistyczno-ateistycznym profesorom przywraca wzruszającą niewinność z czasów pierwszej komunii i w ogóle działa cuda, o jakich dotąd nie śniło się filozofom. Ale… jestże to triumf Boga czy Marksa? Gdybym był Marksem, byłbym dumny – ale gdybym był Bogiem, czułbym się, jako absolut, trochę nieswojo. Faryzeusze! Jeśli katolicyzm stał się wam potrzebny, to zdobądźcie się na nieco więcej powagi i próbujcie szczerze zbliżyć się do niego. Niech ten wspólny front nie będzie tylko polityką. Jestem po prostu za tym aby, cokolwiek się dzieje w naszym życiu duchowym, działo się w sposób możliwie najgłębszy i najrzetelniejszy. Nadeszła chwila w której ateiści powinni szukać nowego porozumienia z Kościołem.
Lecz zagadnienie, postawione w sposób zasadniczy, staje się natychmiast tak odstręczająco trudne, iż, doprawdy, opadają ręce. Jak mamy porozumieć się z kimś, kto wierzy, chce wierzyć i nie dopuszcza do siebie innej myśli jak tylko tę, której dogmat nie wsadzi na indeks? Czyż istnieje jakikolwiek wspólny język pomiędzy mną, który wywodzę się z Montaigne’a i Rabelego, a tą zapamiętałą w wierze korespondentką? Cokolwiek bym powiedział, ona przymierzy to do swej doktryny. W niej wszystko jest już rozstrzygnięte, gdyż ona zna ostateczną prawdę o wszechświecie – co sprawia, iż jej człowieczeństwo ma zupełnie odmienny charakter, i z mego punktu widzenia, niezmiernie dziwaczny. Aby z nią dojść do ładu musiałbym skruszyć te jej ostateczne prawdy – ale im bardziej stanę się dla niej przekonywujący, tym bardziej będę szatański i tym szczelniej ona zatka uszy. Nie wolno jej dopuszczać zwątpienia, racje moje staną się właśnie pożywką jej credo quia absurdum.
Tutaj zaś nasuwa się groźna analogia. Gdy rozmawiasz z komunistą – czy nie masz wrażenia, że mówisz z „wierzącym”? Dla komunisty także wszystko jest załatwione, przynajmniej w obecnej fazie dialektycznego procesu, on jest w posiadaniu prawdy, on wie. I, co więcej, wierzy, i, co więcej jeszcze, chce wierzyć. Choćbyś go przekonał, on nie da się przekonać, gdyż oddał się Partii: Partia wie lepiej, Partia wie za niego. Czyż nie wydało ci się, gdy twe słowa odbijały się od tego hermetyzmu, jak groch o ścianę, że właściwa linia podziału biegnie między wierzącymi a niewierzącymi i że ów kontynent wiary obejmuje tak skłócone kościoły jak katolicyzm, komunizm, nazizm, faszyzm… W tej więc chwili poczułeś się jak zagrożony kolosalną Świętą Inkwizycją.
Sobota
Inżynier Ł. zaprosił mnie na zebranie pewnego katolickiego stowarzyszenia. Ze dwadzieścia osób i zakonnik. Odmówiono krótką modlitwę, po czym Ł. czytał teksty Simone Weil we własnym i bardzo dobrym – o ile mogłem sądzić – tłumaczeniu. Potem dyskusja.
Jak zawsze na takich zebraniach, uderzyły mnie przede wszystkim rozpaczliwe braki techniczne tego przedsięwzięcia. Simone Weil jest trudna, skondensowana, naładowana przeżyciem wewnętrznym, do wielu jej myśli trzeba powracać po kilka razy – któż z tych ludzi mógł uchwycić je w locie, przyswoić sobie, zapamiętać? Ale, gdyby nawet je uchwycono…
Dyskusja była z tych, które nikogo nie są zdolne zaniepokoić, ponieważ stały się chlebem codziennym. Mimo to zdawało mi się, że sytuacja przemawia do mnie jak Szekspir:
Ale jest we mnie coś niebezpiecznego,
Czego, ci radzę, strzeż się…
To nieprawda, że wszyscy są równi i że każdy może omawiać każdego. Simone Weil dostała się w tryby tych mniej wyrobionych umysłów, tych dusz chyba mniej dojrzałych i tym to nieporadnym trybem poczęto wałkować zjawisko o wiele wyższe i przewyższające. Przemawiali skromnie i bez pretensji, ale nikt nie zdobył się na stwierdzenie, że nie zrozumiał i że w ogóle nie ma prawa o tym mówić.
Najdziwniejsze było iż oni, będąc osobiście o tyle poniżej Weil, traktowali ją z góry, z wyżyn tej zbiorowej mądrości, która ich wywyższała. Czuli się w posiadaniu Prawdy. Gdyby na tej sesji pojawił się Sokrates, odnieśliby się do niego jak do żaka, gdyż on nie był wtajemniczony… Oni wiedzą lepiej.
Ten właśnie mechanizm, który człowiekowi niższemu pozwala uniknąć osobistej konfrontacji z wyższym, wydał mi się niemoralny.
Niedziela
A jednak nie życzę sobie, nie pragnę wojny z katolicyzmem; szczerze szukam porozumienia. I to, rzecz jasna, niezależnie od politycznej koniunktury. Wiele wody upłynęło od czasów gdy Boy atakował „czarną okupację”. Nie byłem nigdy zwolennikiem zbyt płaskiego laicyzmu, a wojna i powojnie niewiele mnie zmieniły w tym względzie, raczej utwierdziły w pożądaniu świata bardziej elastycznego, o głębszej perspektywie.
Jeżeli mogę współżyć z katolicyzmem to dlatego, że coraz mniej mnie obchodzą idee, a cały nacisk kładę na stosunek człowieka do idei. Idea jest i będzie zawsze parawanem, za którym dzieją się sprawy inne i ważniejsze. Idea jest pretekstem. Idea jest narzędziem pomocniczym. Myślenie, które w oderwaniu od rzeczywistości ludzkiej, jest czymś majestatycznym i wspaniałym, rozprowadzone w masie istot namiętnych i niedostatecznych staje się niczym więcej, jak tylko wrzaskiem. Znudziły mi się głupie dyskusje. Kontredans argumentacji. Wyniosłe mądrzenie się inteligentów. Puste formuły filozofii. Rozmowy nasze byłyby wspaniałe, ach, tak, pełne logiki, dyscypliny, erudycji, metody, precyzji, zasadnicze, doniosłe, odkrywcze, gdyby nie odbywały się o dwadzieścia pięter powyżej nas. Byłem niedawno u pewnego intelektualisty na śniadaniu. Nikt by się nie domyślił, słysząc te definicje poparte tylu cytatami, że to zupełnie ślepy półgłówek, który się wyżywa w sferze wyższej.
To znużenie nie tylko mnie jest właściwe. I ono coraz bardziej zniechęca do wszelkiej wymiany myśli. Już prawie nie wsłuchuję się w treść słów, a tylko słucham jak one są mówione; i wymagam od człowieka jedynie tego, aby nie dał się ogłupić własnymi swymi mądrościami, aby jego światopogląd nie odebrał mu naturalnego rozumu, jego doktryna nie pozbawiła go ludzkości, jego system nie usztywnił go i nie zmechanizował, jego filozofia nie uczyniła go tępym. Żyję w świecie, który jeszcze karmi się systemami, ideami, doktrynami, ale symptomy niestrawności są coraz wyraźniejsze, pacjent już dostał czkawki.
Niechęć, jaką odczuwam do idei jako takiej, pozwala mi znaleźć modus vivendi z ludźmi, którzy ją wyznają. Pytanie, które stawiam katolikom