Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dziennik 1953-1969 - Witold Gombrowicz страница 12

Dziennik 1953-1969 - Witold  Gombrowicz

Скачать книгу

bogów, zniknęła wielkość i potęga… dosłyszałem iż dzielą się wrażeniami z koncertu… które to wrażenia były nieśmiałe, korne, pełne uszanowania dla muzyki a zarazem gorsze od tego, co by mógł powiedzieć byle aficionado z paradyzu. Na to więc im zeszło? Wydało mi się, że to nie prezesi a uczniowie z piątej klasy szkoły średniej; a ponieważ z niechęcią wracam do tych czasów szkolnych, porzuciłem tę nieśmiałą młodzież.

      I sam, w loży, rozmyślałem, ja, nowoczesny, ja, pozbawiony przesądów, ja, antysalonowiec, ja, któremu bicz klęski wybił z głowy fochy i fumy – że świat, w którym człowiek ubóstwiał się muzyką, bardziej trafia mi do przekonania niż świat, w którym człowiek ubóstwia muzykę.

      Po czym odbyła się druga część koncertu. Pianista, dosiadłszy Brahmsa, galopował. Nikt właściwie nie wiedział, co się gra, ponieważ doskonałość pianisty nie dozwalała skupić się na Brahmsie, a doskonałość Brahmsa odrywała uwagę od pianisty. Ale dojechał. Oklaski. Oklaski znawców. Oklaski amatorów. Oklaski ignorantów. Oklaski stadowe. Oklaski wywołane oklaskami. Oklaski rosnące sobą, piętrzące się na sobie, podniecające, wywołujące siebie – i już nikt nie mógł nie klaskać, gdyż wszyscy klaskali.

      Poszliśmy za kulisy, żeby złożyć hołd artyście.

      Artysta ściskał dłonie, wymieniał grzeczności, przyjmował komplementy i zaproszenia z bladym uśmiechem wędrownej komety. Przyglądałem się jemu i jego wielkości. On sam wydawał się bardzo przyjemny, ot, wrażliwy, inteligentny, kulturalny… ale jego wielkość? Tę wielkość nosił on na sobie jak frak, i rzeczywiście – czyż nie została mu skrojona przez krawca? Na widok tylu tak skwapliwych hołdów mogłoby się zdawać, że nie ma większej różnicy pomiędzy tą sławą a sławą Debussy’ego lub Ravela, nazwisko jego również było na wszystkich ustach i wszak był „artystą” jak oni… A jednak… a jednak… Czy był on sławny jak Beethoven czy też jak nożyki do golenia Gillette, lub jak wieczne pióra Watermana? Jakaż różnica pomiędzy sławą za którą się płaci, a sławą, na której się zarabia!

      Ale on był za słaby, aby się przeciwstawić mechanizmowi, który go wywyższał, nie należało oczekiwać od niego oporu. Wprost przeciwnie. Tańczył jak mu zagrano. I grał do tańca tym, którzy wokół niego tańczyli.

      [4]

      Piątek

      Piszę ten dziennik z niechęcią. Jego nieszczera szczerość męczy mnie. Dla kogo piszę? Jeśli dla siebie, dlaczego to idzie do druku? A jeśli dla czytelnika, dlaczego udaję że rozmawiam ze sobą? Mówisz do siebie tak, żeby cię inni słyszeli?

      Jakże daleko jestem od pewności i rozmachu, które grają we mnie gdy – wybaczcie – „tworzę”. Tu, na tych kartkach, czuję się jakbym z nocy błogosławionej wydostawał się na twarde światło poranka, które wypełnia mnie poziewaniem i wywleka na jaw moje usterki. Fałsz, tkwiący w samym założeniu mego dziennika, czyni mnie nieśmiałym i przepraszam, ach, przepraszam… (ale może ostatnie słowa są zbędne, może już są pretensjonalne?).

      A jednak zdaję sobie sprawę, że trzeba być sobą na wszystkich piętrach pisania, to znaczy, że powinienem móc wyrazić się nie tylko w poemacie lub dramacie, ale i w zwykłej prozie – w artykule, czy w dzienniku – i lot sztuki musi znaleźć odpowiednik w sferze życia zwyczajnego, jak cień kondora kładzie się na ziemi. Co więcej, to przejście w świat codzienny z dziedziny cofniętej w najdalszą głąb, nieomal w podziemie, jest dla mnie sprawą niezmiernej wagi. Chcę być balonem, ale na uwięzi, anteną, ale uziemioną, chcę być zdolny do przełożenia siebie na język zwyczajny. Ale – traduttore, traditore. Tu zdradzam siebie, jestem poniżej siebie.

      Trudność na tym polega, że piszę o sobie, ale nie w nocy, nie w samotności, tylko właśnie w gazecie i wśród ludzi. Nie mogę w tych warunkach potraktować siebie z należytą powagą, muszę być „skromny” – i znów mnie męczy to samo, co przez całe życie mnie męczyło, co tak zaważyło na moim sposobie bycia z ludźmi, ta konieczność lekceważenia siebie, aby się dostroić do tych, którzy mnie lekceważą, lub którzy w ogóle nie mają o mnie zielonego pojęcia. A tej „skromności” ja za nic nie chcę się poddać i odczuwam ją jako mego śmiertelnego wroga. Szczęśliwi Francuzi, którzy piszą swoje dzienniki z taktem – ale nie wierzę w wartość ich taktu, wiem że to jest jedynie taktowne wymijanie problemu, który z natury swojej jest nietowarzyski.

      Ale ja powinienem chwycić byka za rogi. Jestem od dzieciństwa bardzo wtajemniczony w tę sprawę, ona rosła wraz ze mną, dziś naprawdę powinienem czuć się z nią zupełnie swobodnie. Wiem i powiedziałem niejednokrotnie, że każdy artysta musi być pretensjonalny (gdyż pretenduje na cokół pomnika) ale że, zarazem, ukrywanie tych pretensji jest błędem stylu, jest dowodem złego „rozwiązania wewnętrznego”. Jawność. Trzeba grać w otwarte karty. Pisanie nie jest niczym innym, tylko walką, jaką toczy artysta z ludźmi o własną wybitność.

      Lecz jeśli nie jestem zdolny urzeczywistnić tej myśli tu, w dzienniku – cóż ona warta? A jednak nie mogę, i coś mi przeszkadza; gdy pomiędzy mną a ludźmi nie ma formy artystycznej zbyt żenująca staje się styczność. Powinienem potraktować ten dziennik jako narzędzie mego stawania się wobec was – dążyć do tego abyście w pewien sposób mnie ujęli – w sposób, który by umożliwił mi (niech się pojawi słowo niebezpieczne) talent. Ten dziennik niech będzie bardziej nowoczesny i bardziej świadomy i niechaj będzie przepojony ideą, że talent mój może powstać tylko w związku z wami, to jest iż wy jedynie możecie podniecić mnie do talentu – więcej – stworzyć go we mnie.

      Chciałbym, aby dojrzano w mojej osobie to, co podsuwam. Narzucić się ludziom, jako osobowość, aby potem już na całe życie być jej poddany. Inne dzienniki powinny mieć się do niniejszego, jak słowa „jestem taki” do słów „chcę być taki”. Przyzwyczailiśmy się do słów martwych, które tylko stwierdzają, ale lepsze jest słowo, które powołuje do życia. Spiritus movens. Gdyby udało mi się przywołać tego ducha poruszającego na stronice dziennika, mógłbym niejednego dokonać. Mógłbym przede wszystkim (i to jest mi o tyle bardziej potrzebne, iż jestem autorem polskim) rozbić tę ciasną klatkę pojęć, w której chcielibyście mnie uwięzić. Zbyt wielu ludzi, godnych lepszego losu, dało się spętać. Nikt inny, ja sam powinienem wyznaczyć sobie rolę.

      A dalej – wysuwając, niejako tytułem propozycji, zagadnienia, mniej lub więcej związane ze mną, ja wciągam się w nie i one doprowadzą mnie do innych, jeszcze mi nie znanych wtajemniczeń. Zapuścić się jak najdalej na tereny dziewicze kultury, na jej miejsca półdzikie jeszcze, więc nieprzyzwoite, i, podniecając was do drastyczności, podniecić i siebie… Chcę bowiem spotkać się z wami w tym właśnie gąszczu, związać się z wami w sposób możliwie trudny i niewygodny – dla was i dla mnie. A dalej – czyż nie muszę wyodrębnić się z obecnej europejskiej myśli, czyż mymi wrogami nie są kierunki, doktryny do których jestem podobny; i trzeba mi zaatakować je, aby zmusić siebie do odrębności – i was zmusić do jej potwierdzenia. Dalej – odkryć moją teraźniejszość, związać się z wami w dzisiejszości.

      Chciałbym w tym dzienniczku jawnie przystąpić do konstruowania sobie talentu – tak jawnie, jak Henryk w trzecim akcie fabrykuje sobie ślub… Dlaczego – jawnie? Gdyż pragnę, ujawniając siebie, przestać być dla was zbyt łatwą zagadką. Wprowadzając was za kulisy mojej istoty, zmuszam siebie do wycofania się w jeszcze dalszą głąb.

      To wszystko – gdyby udało mi się przywołać ducha. Ale nie czuję się na siłach… Od trzech lat, niestety, wziąłem rozbrat ze sztuką czystą, gdyż mój gatunek nie jest z tych, które mogą

Скачать книгу