Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dziennik 1953-1969 - Witold Gombrowicz страница 13
Mój stosunek do Polski wynika z mego stosunku do formy – pragnę uchylić się Polsce, jak uchylam się formie – pragnę wzbić się ponad Polskę, jak ponad styl – i tu i tam, to samo zadanie.
Poniekąd czuję się Mojżeszem. Zabawna, doprawdy, w naturze mojej ta skłonność do przesady na własnym punkcie. W marzeniach nadymam się, jak mogę. Ha, ha, dlaczego – zapytacie – czuję się Mojżeszem? Sto lat temu litewski poeta wykuł kształt polskiego ducha, dziś ja, jak Mojżesz, wyprowadzam Polaków z niewoli tego kształtu, Polaka z niego samego wyprowadzam…
Uśmiałem się do łez z mojej megalomanii! Ale, teoretycznie biorąc, taka antynomia nie byłaby całkowicie nieuzasadniona i ciekawy byłbym ilu ludzi z dzisiejszej naszej tak zwanej ale poza tym P.T. inteligencji byłoby zdolnych wyczuć sens tego procesu. Że pewien Polak, właśnie dlatego iż już zanadto, zbyt usilnie, był Polakiem i tylko Polakiem, zapragnął kategorycznie wyzwolić się z Polaka – i że właśnie wśród nas, wskutek tak silnego zapamiętania się w narodzie, musiało powstać uczucie wręcz przeciwne, idea całkowicie sprzeczna. Zapytuję też, ilu z tych P.T. inteligentów zdołałoby pojąć, jak bezmierne perspektywy stwarza przed nami taka rewolucja, pod warunkiem, że znajdzie ludzi dość stanowczych i niedrobnych, aby doprowadzić ją do ostatecznego urzeczywistnienia. Cóż za odświeżenie! Jaki przypływ energii twórczej i jaka prężność tej swobody opartej o odnowiony stosunek Polaka do siebie! Ach, marzę czasem, że znajdę popleczników, którzy by mnie rozdmuchali do rozmiarów zdarzenia naszej historii i twierdzę, że nie byłoby to niemożliwe – gdyż w moim pojęciu znaczenie dzieła zależy tyleż od tego, kto czyta, co od tego, kto pisze. Tyle jest książek, które mogłyby zagrać jak trąby jerychońskie, gdyby ludzie wznieśli je do góry i przyłożyli do ust… Śpij, trąbo moja, porzucona na śmietniku nie wyzyskanych polskich możliwości.
Śmietnik. W tym sęk, że ja wywodzę się z waszego śmietnika. We mnie odzywa się to, co wy w ciągu wieków wyrzucaliście jako odpadki. Jeśli moja forma jest parodią formy, to mój duch jest parodią ducha, a moja osoba parodią osoby. Czy nie jest tak, że formy nie można osłabić przeciwstawiając jej inną formę, a tylko – rozluźnieniem samego stosunku do formy? Nie, to nie przypadek, że w chwili kiedy na gwałt potrzeba bohatera, rodzi się ni stąd ni zowąd błazen… świadomy i wskutek tego poważny. Za długo byliście zbyt dosłowni – zbyt naiwni – w waszej rozgrywce z losem. Zapomnieliście, że człowiek nie tylko jest sobą, ale i udaje siebie. Wyrzuciliście na śmietnik to wszystko, co w was było teatrem i aktorstwem i usiłowaliście o tym zapomnieć – dziś przez okno widzicie, że na śmietniku wyrosło drzewo, będące parodią drzewa.
Przyjąwszy, że się urodziłem (co nie jest pewne), urodziłem się, aby zdemaskować waszą grę. Książki moje nie mają wam powiedzieć: bądź, kim jesteś, ale – udajesz, że jesteś, kim jesteś. Chciałbym, aby stało się w was płodne to właśnie, co uważaliście za całkowicie jałowe i nawet zawstydzające. Jeśli tak nienawidzicie aktorstwa, to dlatego, że ono w was tkwi – ale dla mnie aktorstwo staje się kluczem do życia i rzeczywistości. Jeżeli brzydzicie się niedojrzałością, to ponieważ macie ją w sobie – ale we mnie niedojrzałość polska wyznacza cały mój stosunek do kultury. Moimi ustami odzywa się młodość wasza, wasze pragnienie zabawy, wasza uchylająca się giętkość i nieokreślenie – tego właśnie nienawidzicie, to z siebie wypieracie – we mnie wyzwala się Polak ukryty, wasze alter ego, odwrotna strona waszego medalu, część księżyca waszego, dotąd niewidzialna. Ach, chciałbym abyście stali się aktorami świadomymi gry!
Lecz myślę w tej chwili o masie narodu, o tysiącach i tysiącach prostych ludzi. Na co im to? Trudno – w ciemnościach, w jakich się znajduję, nie mogę działać inaczej niż na oślep. Piszę to wszystko tytułem propozycji, aby zobaczyć jaki wywoła efekt… i jeśli efekt będzie dodatni, posunę się dalej.
Środa
Zarozumiałość moja trąci poważną chorobą. Zaczynam obawiać się, że felietoniści udzielą mi zasłużonej chłosty. Ale co począć z pychą, która mnie ponosi. Czy iść do lekarza? (To napisano, aby się zabezpieczyć i, zabezpieczając się, uzyskać większą swobodę działania).
Poza tym – czy ja siebie rozumiem? Określając siebie, grzeszę nie tylko przeciw własnej filozofii, ale przede wszystkim przeciw memu żywiołowi lirycznemu. I pewna osoba, nader przenikliwa, ostrzega mnie w liście: – Niech pan nie komentuje siebie! Niech pan tylko pisze. Jaka szkoda, że pan daje się sprowokować i pisze wstępy do swoich dzieł, wstępy a nawet komentarze!
A jednak muszę siebie tłumaczyć o tyle, o ile mogę i jak dalece mogę. Pokutuje we mnie przeświadczenie, że pisarz, który nie potrafi pisać o sobie, jest niekompletny.
Czwartek
Z K. od kilku lat przebywałem siedem godzin dziennie w jednym pokoju – mój towarzysz pracy, urzędnik, jak ja – i polubiłem go… W ubiegły piątek pożegnałem się z nim, jak zawsze – ale w poniedziałek już nie zasiadł przy biurku. Zniknął, czyli umarł. Umarł nagle i zniknął tak zupełnie, jakby jakaś ręka wyjęła go spośród nas. Widziałem go jeszcze raz w trumnie, gdzie wyglądał jak rzecz natrętna, narzucająca się oczom. Przykre wrażenie.
Co pewien czas ktoś z kolegów ulatnia się w ten sposób, a wtedy wtulając głowy w ramiona, mówimy: Hm, hm… (cóż innego możemy powiedzieć?) i lekka konsternacja zawisa w powietrzu. A jednak w znakomitej większości my wszyscy, urzędnicy, jesteśmy już w trakcie umierania. Ludzie po czterdziestce, którzy wykańczają się powoli, co rok starsi o rok. Na pogrzebie myślałem: że to nie żywi żegnają nieboszczyka, ale umierający umarłego. Na cmentarzu, w jasnej południowej godzinie, te twarze napiętnowane pewną zasadniczą beznadziejnością wyglądały trupio, jak ów trup w trumnie, i każdy dźwigał siebie jak torbę wypełnioną zgonem.
Przez cały czas pogrzebu brzydota powolnej śmierci, którą nazywamy starzeniem się, ciążyła mi jak głaz i to głaz absolutny, nieunikniony, głaz sans phrases. Rozmyślałem też nad mistyfikacją, która temu towarzyszy. Gdyż wśród ludzi nie ma, nie może być większego przeciwieństwa jak biografia wstępująca i zstępująca, jak rozwój i dekadencja, jak człowiek po trzydziestce, który już zaczyna się kończyć i człowiek przed trzydziestką, który się rozwija. To ogień i woda, tu coś się zmienia w samej istocie człowieka. Cóż ma wspólnego młodzieniec ze starzejącym się, gdy obaj napisani są w innej tonacji? Wydawałoby się zatem, że powinny być dwa osobne języki: jeden dla tych, którym przybywa życia, drugi dla tych, którym ubywa. Ale ten kontrast został właściwie przemilczany, starzejący się udają że żyją w dalszym ciągu, nikt nie był w stanie stworzyć osobnego słowa dla ludzi wkraczających w umieranie. Przyjrzyjcie się sztuce – ona robi co może, aby zatrzeć fatalną granicę. Posłuchajcie jak rozmawiają ze sobą ci „dorośli” – ta sama mowa młodości, te same nawet żarty, to samo wdzięczenie się, zaprawione jedynie smakiem próżni i karykatury. Otóż fakt, że nasz język nie zmienia się od podstaw po przekroczeniu fatalnej granicy, że pomiędzy pierwszymi a ostatnimi sonatami Beethovena nie ma przepaści, nie dającej się wypełnić, jest bijącym w oczy dowodem, że człowiek w swoim indywidualnym istnieniu nie może się wypowiedzieć – że jest milczeniem – że jest pozbawiony wyrazu.
Teraźniejsza myśl francuska o śmierci jest dla mnie wyjątkowo sztuczna, jak zresztą wszystkie inne mementa mori. Stanowią one jeden przykład więcej, jak dalece myśli nasze są nam obce. To wałkowanie śmierci wykazuje jedynie, że nie jesteśmy w stanie jej zasymilować; albowiem ona – gdybyśmy naprawdę wyczuli jej obecność – musiałaby odebrać nam sen i apetyt; ale nie przeszkadza nam nawet w