Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dziennik 1953-1969 - Witold Gombrowicz страница 17
![Dziennik 1953-1969 - Witold Gombrowicz Dziennik 1953-1969 - Witold Gombrowicz](/cover_pre452105.jpg)
Powiedział mi poeta Broniewski.
– Co pan robi? Co to za dywersja? Pan nawet komunistów zaraził herbarzem!
Czwartek
W Argentynie znalazłem się bez grosza – w bardzo trudnej sytuacji. Wprowadzony zostałem w świat literacki i ode mnie tylko zależało abym rozumnym postępowaniem pozyskał tych ludzi. Lecz ja poczęstowałem ich genealogią i sprawiłem, że się uśmiechnęli.
Ta pasja, ten obłęd stylizowania i to możliwie najbardziej idiotycznego! Ta mania genealogiczna, która rujnuje mnie, za którą płacę moją karierą społeczną! Gdybym naprawdę był snobem. Ale nie jestem nim. Nigdy nie zrobiłem najmniejszego wysiłku aby „bywać” i „towarzystwo” mnie nudzi, nawet mnie mierzi.
Cóż skłania mnie do tych wspomnień? Co? Herbarz. Powiedziano mi że ktoś w Argentynie nosi się z zamiarem wydania herbarza, specjalnego herbarza dla emigrantów. Herbarz emigrancki, oto szczyt, arcydzieło naszego absurdu. A mimo to, jeśli ta książka się pojawi, będzie jedną z najprawdziwszych jakie urodziły się między nami. Gdyż te rzeczy nie skończyły się – ani we mnie, ani w wielu innych Polakach. Przejechały się po nas wojny i rewolucje, zburzenie miast, śmierć milionów, ideologie, ale łąka nasza po staremu zakwita mitologią herbarzy, wyobraźnia pozostała wierna dawnej miłości: kocha hrabiów. I nie ma potworności o którą nie owinąłby się ten powój. Słyszałem przecież niedawno najzacniejszą w świecie kobietę, opowiadającą ze łzami w oczach jak Niemcy zamęczyli w Polsce X-a. Ale ja wiedziałem dlaczego ona to opowiada. Czyhałem jak kot na mysz… i usłyszałem w końcu to co, wiedziałem, było nieuniknione. – Nie dziwcie się że się tym tak przejmuję, ale to właściwie moja rodzina… Moja matka była 1-o voto…
Więc przyznajcie, że dla tego szału waszego nie ma dość krwawego pretekstu.
Nie bądźcie zakłamani i przyznajcie, że do dzisiaj, choć wyrzuceni z salonów, odmawiacie litanię górnobrzmiących nazwisk.
Dlaczego rumienicie się? Dlaczego zżymacie się i protestujecie, że już z tego wyrośliście – jeśli dobrze wiecie, żeście wcale nie wyrośli, że to w was jest.
Ale w takim razie… ale, jeśli tym jesteście nadziani… jeśli to w was tkwi… jakże pretendować do rzeczywistego istnienia? W rzeczywistym życiu? Hierarchie, mity, godności powstałe w dawniejszym ćwierćświatku waszym i dziś już umarłe – albowiem ów fragment bytu, z którego powstały, już sczezł – ciągle jeszcze przesłaniają nam byt i tym to zdechłym bożyszczom składamy pokątnie śmieszne ofiary.
Dość, dość… Dlaczego mówię o was? Lepiej abym mówił o sobie. Posłuchajcie mojej opowieści. Dla mnie arystokracja to było jedno z tych niedojrzałych zaburzeń, potwornych, zielonych urzeczeń, nie wiedzieć – zrodzonych ze mnie, czy też mnie narzuconych z którymi zmagałem się w literaturze, bardziej jeszcze w życiu. I, jak zawsze bywa z taką niedojrzałą mitologią, wydaje się ona niesłychanie łatwa do przezwyciężenia – a dopiero głębsze w nią wejrzenie i ściślejszy rachunek sumienia ukazuje całą jej drapieżną niezniszczalność. Co do mnie – czyż nie mogłem po prostu wzgardzić snobizmem i obrócić go wniwecz, ubierając siebie w te gotowe frazesy, które czekają na nas w takich wypadkach: „Nie, mnie to nie imponuje, dla mnie nie tytuł ma znaczenie, lecz wartość człowieka, nie, któż by wierzył w te śmieszne przesądy!” I mówiąc tak nie skłamałbym o tyle, iż rzeczywiście byłoby to zgodne z moim rozumem, raczej postępowym i wypranym z owej przedwiecznej głupoty. Ale, będąc prawdą, byłoby nią tylko do pewnego stopnia i takie postawienie sprawy nie jest według mnie dość inteligentne, owszem, świadczy o powierzchownym ujęciu – gdyż moc wszelkiej mitologii niedojrzałej na tym się zasadza, że ona daje się nam we znaki choć jej nie uznajemy i doskonale wiemy, że jest bzdurna. Wystarczy aby do dojrzalca, który proklamuje swoje wyzwolenie z przesądów, zbliżył się książę z krwi i kości, a w nim cała jego „równość” stanie się pracowita, wysilona, ha, będzie musiał dobrze mieć się na baczności aby nie stoczyć się w nierówność! Jeśli więc musisz bronić się przed tym, to dowód że jednak istnieje to coś! Sprawy nie zawsze układają się tak gładko, jak by tego pragnęła demokratyczna poczciwość.
I nietrudno pojąć, dlaczego muszą liczyć się z tymi hierarchiami nawet ci – nowocześni. Czyż nie dlatego, że choć tobie markiz nie imponuje, imponuje jednak innym – zaś musisz liczyć się z innymi. Nie przyjdzie ci łatwo potraktować za pan brat kogoś przed kim inne schylają się głowy – daremnie będziesz wymyślał im po cichu od głupców – i tak to niedojrzałość znajduje zawsze swoich ludzi i nimi się trzyma. Ale można by także powiedzieć że, nie uznając wartości osobistej arystokraty, nie jesteśmy jednak nieczuli na fakt, że on jest produktem wielowiekowego luksusu (do którego wszyscy wzdychamy), że jest uosobieniem bogactwa, beztroski, wolności, tworem środowiska które, słusznie czy niesłusznie, wydobyło się z nędzy życia. Arystokracja rodowa nie wyróżnia się zaletami. To ludzie nieraz źle wychowani. To niezbyt światłe umysły i jakże często rozmiękczone i niesmaczne charaktery. To bardzo kiepska estetyka i charme dość wątpliwy. Ich służba jest na ogół o wiele lepsza od nich, nawet pod względem manier. Ale wady arystokracji wynikają z jej trybu życia, są świadectwem jej stopy życiowej i tę to stopę delikatną uwielbiamy wbrew moralnej i estetycznej naturze zjawiska. Można też dodać, że arystokracja pociąga i zachwyca jak wszystkie światy hermetyczne, ekskluzywne, które mają swój sekret – wabi ona tą samą tajemnicą, która migotała i lśniła Proustowi tyleż w grupce jeunes filles en fleur co w salonie pani de Guermantes.
A zatem takie sumaryczne załatwienie się ze snobizmem kilkoma pseudodojrzałymi frazesami nie świadczyłoby zbyt korzystnie o osobie, która tak się broni i musiałem szukać innej drogi – ale jakiej? Nie wiem, doprawdy, czy nie będzie nadużyciem z mojej strony jeśli znów otworzę księgę wspomnień moich… Tak, tak! Nie mogłem naturalnie pozwolić aby Rotszyldowie lub Faucigny Lucinge… aby stara księżna Franciszkowa lub Eddy Montague Stuart zapanowali nade mną – musiałem się bronić, o, tak, jeżeli chciałem znaczyć cokolwiek w kulturze musiałem roztrzaskać na mym niebie hrabski i książęcy zodiak! Ale jak? Na te choroby znam tylko jedno lekarstwo: jawność. Choroby sekretne leczą się tylko ujawnieniem. Nie to męczyło, gdym spotykał na fajfach starą Franciszkową, że ona mnie dominowała bezkresnym i, zda się, nieomal wyuzdanym wyrafinowaniem kończyn, ale że ja wstydziłem się do tego przyznać – i ta to dyskrecja była mi klęską! W dniu, w którym odważyłem się głośno obwieścić moją słabość, pękł łańcuch przykuwający mnie do tej pęciny. Pamiętam jak dziś, stało się to przed laty w Sztokholmie, gdziem przypadkowo spotkał księcia Gaetano, który z siostrą swoją Pauliną de Anticoli-Corrado,