Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dziennik 1953-1969 - Witold Gombrowicz страница 20

Dziennik 1953-1969 - Witold  Gombrowicz

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      Daleki jednak jestem od zwalczania tego stanu rzeczy środkami zbyt drastycznymi. Co pewien czas ktoś – najczęściej prezes, skarbnik, lub sekretarz – zwraca się do mnie z poufnym wezwaniem abym stał się biczem kolonii i zjechał wszystko jak należy. Nie uśmiecha mi się ta rola. Niczego nie dokażemy babrząc się wzajemnie i wymyślając sobie od hipokrytów, głupców i niedołęgów. Natomiast dążyć trzeba do tego, aby w tych Polakach obudziła się świadomość ich nierealności, tej fikcji, jaką żyją, i aby ta świadomość stała się w nich decydująca. Trzeba im powtarzać: ty nie jesteś taki, ty naprawdę już wyrosłeś z tego co mówisz, ty zachowujesz się tak bo dostrajasz się do innych, celebrujesz, bo wszyscy celebrują, kłamiesz, bo wszyscy kłamią, ale i ty i my wszyscy jesteśmy lepsi od farsy w której występujemy – to im trzeba mówić póki ta myśl nie stanie się dla nich deską ratunku. Ten rodzaj Ketmanu jest nam koniecznie potrzebny. Musimy poczuć się jak aktorzy złej sztuki, którzy w swych ciasnych i banalnych rolach nie mogą się wygrać. Ta świadomość pozwoli nam przynajmniej przechować naszą dojrzałość do czasów, w których będziemy mogli stać się bardziej rzeczywiści.

      Nie winię nikogo, gdyż to nie ludzie winni, tylko sytuacja.

      Czwartek

      On, Miłosz, podobnie jak oni wszyscy (literaci pewnej szkoły, wychowani na „społecznej” problematyce), doświadcza zmagań, udręczeń, wątpliwości, które były zupełnie nie znane dawniejszym pisarzom.

      Rabelais nie miał pojęcia o tym, czy jest „historyczny” czy „ponad-historyczny”. Nie zamierzał uprawiać „pisarstwa absolutnego” ani hołdować „czystej sztuce”, ani też – na odwrót – wypowiadać swojej epoki, w ogóle nic nie zamierzał ponieważ pisał, jak dziecko załatwia się pod krzakiem, aby sobie ulżyć. Uderzał w to, co go rozjuszało; zwalczał, co stawało mu na drodze; i pisał dla rozkoszy – własnej i cudzej – pisał, co mu podchodziło pod pióro.

      Niemniej Rabelais wypowiedział swoją epokę i przeczuł epokę nadchodzącą i, w dodatku, stworzył nieprzemijającą i najczystszą sztukę – a stało się to ponieważ, wypowiadając siebie z najpełniejszą swobodą, wypowiadał zarazem wieczną istotę swej ludzkości i siebie, jako syna swojego czasu, i siebie, jako zarzewie nadchodzącego czasu.

      Ale dzisiaj Miłosz (i nie on jeden) przykłada palec do czoła i medytuje: jak i o czym mam pisać? Gdzie jest moje miejsce? Jakie są moje obowiązki? Mamże zanurzyć się w historii? A może szukać „drugiego brzegu”? Kim mam być? Co mam robić? Nieboszczyk Żeromski, bodaj, miał zwyczaj odpowiadać w takich razach: pisz, co ci serce dyktuje – i oto rada, która najbardziej mi trafia do przekonania.

      Kiedyż położymy kres tyranii chochołów abstrakcji, aby ujrzeć na nowo świat konkretny? Potęga tych wyfilozofowanych antynomii jest tak wielka, iż Miłosz zupełnie zapomina z kim rozmawia i podsuwa mi rolę obrońcy „czystej sztuki”, rolę nieomal estety. Cóż mam z tym wspólnego? Jeśli przeciwstawiam się schematom, grożącym literaturze nazbyt aktualnej, to wcale nie po to aby narzucać inny schemat. Ja nie opowiadam się za sztuką wieczną, ani czystą, mówię jedynie Miłoszowi że trzeba uważać aby życie nie przetworzyło się nam pod piórem w politykę – albo w filozofię, albo w estetykę. Nie domagam się ani sztuki stosowanej, ani czystej – domagam się swobody, domagam się twórczości „naturalnej”, takiej, która jest niepremedytowanym urzeczywistnianiem się człowieka.

      Lecz on mówi: – Lękam się… i lękam się tego, że gdy oddalę się od Historii (to znaczy od truizmów doby obecnej), będę samotny. Na co ja powiem: – Ten lęk jest nieprzyzwoity i, co gorzej, urojony. Nieprzyzwoity, gdyż jest, zaiste, rezygnacją nie tylko z wybitności, ale i z własnej prawdy, jest rezygnacją z jedynego – chyba – heroizmu, który stanowi dumę, siłę, żywotność literatury. Ten kto się boi ludzkiej wzgardy i osamotnienia wśród ludzi, niech milczy. Ale lęk ten jest także urojony – albowiem popularność, którą zdobywa się na służbie czytelnika i prądów epoki oznacza jedynie duże nakłady – i nic, nic więcej a tylko ten, kto zdołał wyodrębnić się z ludzi i zaistnieć jako człowiek osobny, a dopiero potem zdobywa sobie, dwóch, trzech, dziesięciu wyznawców, braci, ten tylko wydobył się z samotności w granicach sztuce dozwolonych.

      I mówi (wciąż we władzy tej wyrozumowanej wizji, która w nim tak kłóci się z najcenniejszymi właściwościami jego osoby): – My, Polacy, możemy dziś z góry i śmiało przemawiać do Zachodu „dlatego po prostu (tu cytuję dosłownie), że nasz kraj jest terenem przemian najważniejszych, jakie mogą się zdarzyć i że w tych przemianach jest ‘śpiew przyszłości’, który wzniesie się, kiedy runie panowanie Moskwy nad narodami”. Na to odpowiedziałbym radą, aby tę myśl przyłożył do Bułgarii albo Chin, które także są przecież w owej historycznej awangardzie. Nie, Miłoszu: żadna historia nie zastąpi ci osobistej świadomości, dojrzałości, głębi, nic nie rozgrzeszy cię z ciebie samego. Jeżeli jesteś osobiście ważny, to choćbyś zamieszkiwał w najbardziej konserwatywnym punkcie globu, świadectwo twoje o życiu będzie ważne; ale żaden historyczny magiel nie wyciśnie słów ważnych z ludzi niedojrzałych.

      Więc to wszystko staje się trudne, wątpliwe, ciemne, zagmatwane pod najazdem skomplikowanej sofistyki naszych czasów; ale odzyskuje krystaliczną jasność swoją gdy pojmiemy, że dziś nie mówimy, nie piszemy w jakiś nowy i szczególny sposób, ale tak właśnie jak to się działo od początku świata. I żadne koncepcje nie zastąpią przykładu wielkich mistrzów, żadna filozofia nie zastąpi literaturze jej drzewa genealogicznego, obfitującego w nazwiska które napełniają dumą. Nie ma wyboru: można tylko tak pisać jak Rabelais, Poe, Heine, Racine lub Gogol – albo wcale. Dziedzictwo tej wielkiej rasy, które nam zostało przekazane, jest jedynym prawem które nami rządzi. Lecz ja tutaj nie polemizuję z Miłoszem, który jest rasowym koniem – polemizuję tylko z jego chomątem, z tym wozem wypełnionym skrupułami, które mu przeszłość jego doczepiła.

      Poniedziałek

      Dlaczego nie wymieniłem Wittlina, pisząc o recenzji Winczakiewicza, skoro i jego wiersze zawarte są w antologii?

      Pominąłem go, ponieważ Winczakiewicz również go pomija – gdyż, jak twierdzi, te dawne wiersze Wittlina nie są miarodajne. Ale chciałbym postawić kropkę nad i.

      Gdyby Wittlin był tylko autorem wierszy z antologii, na pewno zahaczyłbym i o niego. Ale Wittlin to stwór ziemnowodny i mieszkaniec dziesięciu rzeczywistości – poeta, który jest prozaikiem, święty, który jest buntownikiem, klasyk spokrewniony z awangardą, patriota i kosmopolita, społecznik, który jest samotnikiem. Jeden z tych Wittlinów wywodzi się wprawdzie ze Skamandra i obarczony jest w pewnej mierze jego dziedzictwem, ale oto dziewięciu pozostałych Wittlinów napiera na niego, domagając się rewizji. Ta cicha burza Wittlinów w Wittlinie, to wrzenie na pozór jakże układnego wulkanu, ta umęczona i aktywna jego ludzkość nie jest moim wrogiem – jest sprzymierzeńcem. A siła wszelkiego wittlinowskiego buntu na tym polega, że on za nic nie chce się buntować i, jeśli buntuje się, to dlatego że musi. Oto czemu nikt z nas nie jest tak przekonywujący, jak on, i niczyje słowo nie jest zdolne zjednać w tym stopniu ludzi zatwardziałych w przesądzie. Doświadczyłem na sobie tej siły, gdyż przedmowa Wittlina do mojej książki jest majstersztykiem klarownej perswazji i dobroci, naładowanej najbardziej współczesną dynamiką. Lecz właśnie z powodu tej przedmowy uderzyłbym chętnie na Wittlina – uderzyłbym, aby nie powiedziano, że oszczędzam go, ponieważ mnie broni i popiera (nędzne są moje uczucia!).

      Sobota

      Tak, cokolwiek by się powiedziało, lękam się tych felietoników, które usiłują doróść mi do pięty żeby zatopić

Скачать книгу