Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dziennik 1953-1969 - Witold Gombrowicz страница 19
Où sont les neiges d’antan? Ale nie zgadzam się z Winczakiewiczem gdy mówi, że to romantyzm zmusza ich do unikania współczesności i że ich aintelektualizm jest przyczyną ich bezradności w świecie dzisiejszym, antyromantycznym, w którym jest miejsce tylko na poezję intelektualną. Nie. Dzień, źle mówię, noc, którą przeżywamy, wypełniona jest po brzegi romantyzmem o mocy tysiąca Byronów. Nie było nigdy takiej burzy w udręczonym łonie ludzkości, ocean nasz ryczy i rozbija się o skały. I nawet skłonny jestem mniemać, że cuda tej grozy nie są obce czterem historycznie uzasadnionym bardom, o których mowa. Ale tej piękności nie mogą oni zmieścić w swoim Wierszu, w Wierszu, który wyrobił się im w dawnych przedwojennych czasach i to nie włazi im w metaforę, to nie mieści się im w stylu.
Jak zemściła się na tych ludziach naiwność ich wiary w Poezję i w Poetę, ich kult formy poetyckiej, ich zapamiętanie we wszystkich fikcjach, jakie wytwarza środowisko poetów! Poeta dnia dzisiejszego powinien być dzieckiem, ale dzieckiem chytrym, trzeźwym i ostrożnym. Niechaj uprawia poezję, lecz niech w każdej chwili będzie zdolny zdać sobie sprawę z jej ograniczenia, brzydot, głupot i śmieszności – niech będzie poetą, lecz poetą gotowym w każdej chwili poddać rewizji stosunek poezji do życia i rzeczywistości. Niech, będąc poetą, nie przestaje ani na chwilę być człowiekiem i niech człowieka nie podporządkowuje „poecie”. Ale tego auto-szyderstwa, tej auto-ironii, auto-pogardy, auto-nieufności nie była w stanie zapewnić naiwna szkoła Skamandra, której jedyną ambicją było pisać „piękne wiersze”. Gdy więc dzisiaj Lechoń powinien by odnowić i zreformować w sobie poetę-Lechonia, w czym znajdzie punkt oparcia, gdzież jest to coś co by mu pozwoliło zaryzykować jakąkolwiek zmianę? Boi się on naruszyć w sobie choćby jednego przecinka, gdyż kto wie, a nuż przestanie wówczas być poetą i wiersze będą mniej pięknymi wierszami? Jak Lechoń może w tym sensie zwrócić się przeciw poecie-Lechoniowi, jeśli Lechoń jest – tak czytaliśmy – „altissimo poeta”, i jeśli poezja stała się jego fachem, sytuacją społeczną, postawą duchową? Jakże popsuć sobie tak szczęśliwie ustaloną harmonię z czytelnikami?
Tym czterem historycznie uzasadnionym, którzy zostali nam dani abyśmy ich podziwiali i, podziwiając, poczuli rozkosz wymierania i bezsilności, nie brak formy – brak im dystansu do formy. Swobodni wobec świata, na jednym tylko punkcie są skrępowani: na punkcie poezji. A to okropne, to ciasne „ja jestem poetą”, wypowiedziane z namaszczeniem świętego wtajemniczenia, odcina ich od wszelkiej piękności, która rodzi się w gąszczach życia i uderza w uświęcone formy. Co pewien czas, dokonywując śmiałego zamachu na własną sztywność, wprowadzają jakąś straszliwą innowację – nowy rym lub asonans – i na tym koniec.
Artysta, który urzeczywistnia się wewnątrz sztuki, nigdy nie będzie twórczy – musi on koniecznie umieścić się na tym jej pograniczu, gdzie sztuka styka się z życiem, tam gdzie powstają niemiłe pytania w rodzaju: o ile ta poezja, którą piszę, jest konwencjonalna, a o ile naprawdę jest żywa? Jak dalece kłamią ci, którzy mnie wielbią, i jak dalece kłamię, uwielbiając siebie jako poetę? Gdy jednak kilka takich pytań postawiłem w artykule Przeciw poetom, pytań wcale nieskomplikowanych, których jedyną specyficzną właściwością było, że dotyczyły nie samej sztuki wierszowanej a tylko jej związku z rzeczywistością, okazało się że nikt nic nie zrozumiał, a już najdoskonalej nie zrozumieli poeci. Gdyż cechą tej religii, jak wszelkiej innej, jest, że ona nie dopuszcza zwątpienia, nie chce wiedzieć. Ale dość. Dlaczego tak znęcam się nad poetami? Wam i sobie zdradzę rację mojego dobrodusznego okrucieństwa: wiadomo mi, że poeta wszystko zniesie i niczym nie poczuje się dotknięty pod jednym warunkiem – aby przyznano że jest poetą. I tutaj mogę dać im pełne zadośćuczynienie i sto razy powiem, że są poetami, tak, wybitnymi poetami, a nawet, jak chce antologia, najwybitniejszymi poetami (nic nie mam przeciwko temu).
Ty jednak, narodzie, strzeż się ich historycznie uzasadnionego zmierzchu. Nie daj się wciągnąć w gierkę, która polega na tym, że oni „śpiewają” a ty podziwiasz. Zrewiduj swoje komunały. Czasem bywa tak, że podziwiamy, bośmy przyzwyczaili się podziwiać, a także dlatego, że nie chcemy popsuć sobie parady. Bywa też, że podziwiamy przez delikatność, aby nie robić przykrości. Na wszelki wypadek doradzam: uderzmy w nich mocno aby zobaczyć, czy się nie przewrócą. A ten cios, być może, wyzwoli w nas teraźniejszość i da nam klucz do przyszłości. Głupcy! Dlaczego pozwalacie aby poetów narzucała wam historia? Wy sami musicie ich stwarzać, ich i historię.
Piątek
Poszedłem do modnego sklepu Ostende i kupiłem parę bucików żółtych, które okazały się za ciasne. Wróciłem więc do sklepu i wymieniłem tę parę na inną, tego samego fasonu i numeru i w ogóle identyczną pod każdym względem, która okazała się równie ciasna.
Bywa, iż sobą zdumiewam siebie.
Sobota
X., jego żona, oraz p. Y. nader czynny w Polonii argentyńskiej, opowiadali mi ploteczki. Podobno na posiedzeniu organizacyjnym jakiegoś stowarzyszenia postawiono moją kandydaturę na członka – wówczas prezes, czy tam ktoś, wyskoczył i ryknął, że dla takich wyrodków miejsca tu nie ma! A na posiedzeniu innego komitetu uchwalono, że moja „współpraca” jest niepożądana.
Bóg z nimi. Nawet gdyby wysłano do mnie delegację z muzyką i kwieciem, nie współpracowałbym z komitetami, które śmiertelnie mnie nudzą, a także nie przyjąłbym prezesury gdyż, będąc człowiekiem poważnym, nie nadaję się na figuranta. Te zabawki w prezesów, komitety i sesje dobre są dla sontangsjaegerów, nie dla znojnego pracownika na niwie literatury i kultury rodzimej, jak ja. Wiem zresztą, że żadna delegacja mi nie grozi, gdyż nienawiść komitetów do mnie wynika z samej ich natury i komitety, jako takie, zawsze będą mnie zwalczały, nawet gdy wszyscy ich członkowie prywatnie i na osobności będą mi szeptać na ucho: babrz pan ile wlezie! Oby jednak spadł z nieba ogień, który by oczyścił życie argentyńskie Polaków z nadmiaru tandety. Ludzi tych nie mogę zrozumieć. Jest dla mnie zagadką, że facet, który przeszedł przez siedem kręgów piekła, zaznał sytuacji sięgających samego dna duszy, wyczerpał ostatecznie sens walki, bólu, rozpaczy, wiary i zwątpienia, tu, w Argentynie, wylądowawszy, wstępuje jakby nigdy nic do komitetu i zaczyna recytować nieśmiertelny, jak się okazuje, frazes. Wiedza o życiu, którą uzyskali, którą musieli uzyskać, jest jak gdyby obok nich – mają ją w kieszeni swojej, ale nie w sobie – a zresztą i ta kieszeń została zaszyta.
Dzieciństwo ich tonu jest nieznośne. Tygodnik „Głos”, zasilony nowymi piórami w ciągu ostatnich lat, przestał być okropną szmatą i przerodził się w dumny i pożyteczny „organ”, niemniej jest to w dalszym ciągu zgromadzenie cioć i wujciów, oddających się wszelkim możliwym ostrożnościom aby nie zgorszyć