Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dziennik 1953-1969 - Witold Gombrowicz страница 18

Dziennik 1953-1969 - Witold  Gombrowicz

Скачать книгу

Kajetana niezbyt mi były na rękę, a nawet wkrótce stały się trudnym do zniesienia ciężarem – albowiem przewijał się tam najbłyskotliwszy krem haute société i rodził się genre, który mnie unicestwiał. Nie byłem, bezsprzecznie, dość wprowadzony w podniebną strefę durchlaucht ani dość biegły w koligacjach rodzin panujących, ani dość au courant plotek, komeraży, będących żerem tego wykwintu, wykwint ten określających. O, z jakąż rozkoszą byłbym wyznał moją podrzędność i skurcz gardła mego, aby rzecz postawić na ostrzu noża i w świetle białego dnia! Ale te hierarchie opierają się na tym, że są nie wyznane, świat wyższy dlatego właśnie posiada moc imponowania iż wszyscy zachowują się tak, jak gdyby wcale nie chodziło o imponowanie, jakby imponowanie ciągłe, nieustanne nie było jego najesencjonalniejszą treścią. Świat wyższy nie pozwala uchwycić się w swoim właściwym sensie i to sprawia że jest niezwalczony. I książę, a wraz z nim cała jego czereda, traktowali mnie jak gdyby nie było wiadomo, że mnie zaszczycają…

      Tak – rozbić, zniszczyć salon dlatego jest niepodobieństwem, że salon natychmiast wyrzuca za drzwi wszystkich, którzy nie są salonowi. Musiałem przeto działać chytrze – i pierwsze zwycięstwo odniosłem gdy, spoglądając w lustro, zapytałem księcia czym dość dystyngowany (croyez-vous que je suis assez distingué?).

      Pytanie, które w pierwszej chwili poczytano za żart. Ja jednak powtórzyłem je i to tak aby zrozumiano, że to jednak nie żart!

      Wówczas nastąpił moment lekkiej paniki, gdyż salon, właśnie dlatego, że dystynkcja jest jego naczelnym zadaniem, udaje, że nic o tym nie wie, przyjmuje że dystynkcja jest czymś wrodzonym wszystkim bywalcom jego!

      Wtedy jednak powtórzyłem jeszcze raz moje pytanie; ale tym razem żartobliwie, jakbym się zabawiał.

      Po czym zapytałem: – Pourrais-je un jour être aussi imposant et aussi distingué que vous, prince, et vous, madame? Voilà mon rêve! (Czy kiedyś zdołam być równie dystyngowany, jak państwo – oto moje marzenie!)

      Pytanie bardziej jeszcze drastyczne niż poprzednie i bez kwestii, było to chodzenie po linie – pytanie to, postawione poważnie, byłoby nieprzyzwoitością, lecz, jako żart, stałoby się jeszcze karygodniejszym nietaktem, bliskim bezczelności. Musiało być wypowiedziane w ten sposób aby stało się jasne, iż ja rzeczywiście uznaję ich książęcość (tutaj hołd im oddawałem), ale jednocześnie musiało zawierać odciążający element uciechy i rozbawienia – że niby ja bawię się tą sytuacją, to znaczy, bawię się nimi i sobą.

      Do tego zmierzałem. Tak, bawić się nimi – to była meta sekretna mego przedsięwzięcia, oznaczająca triumf ostateczny i nieodwołalny! Lecz bawić się nimi było mi wolno tylko pod warunkiem, że potrafię bawić się sobą, to jest moją wobec nich nieśmiałością, moją niezręcznością – jedynie taka obosieczna zabawa mogła zapewnić im i mnie dystans wobec tej gminnej, ba, ordynarnej prawdy, którą ujawniłem. Kajetan zrozumiał. Uchwycił zarówno moją szczerość i moją zabawę. A zabawa moja spodobała mu się dlatego właśnie, że wprowadzała w krwawy i okrutny a jakże zamaskowany sens arystokracji – więc powoli dał się wciągnąć w gierkę, która polegała z mojej strony na coraz jaskrawszym akcentowaniu różnic między nami – i w ten sposób niepostrzeżenie zdołałem wyzuć tych arystokratów z wszystkich masek, rozebrać ich niejako do goła, sprawić że Arystokracja już przestała się kryć ze swą prawdziwą istotą. Po pewnym czasie już jawnie pozwalano mi na to abym się nimi delektował i Gaetano bez żenady wtajemniczał mnie w swoje drzewo, po to tylko aby mi zaimponować – lub, podnosząc nogawkę, pozwalał by mnie unicestwiała uszlachetniona, jak wino, pęcina. Ja zaś delektowałem się, ubawiony, że się delektuję…

      Rzecz jasna, był to jedynie epizod… wyzwalający błysk stylu na niebie mętnym i niewydarzonym. Wkrótce wyjechałem ze Sztokholmu i rozbełtane życia odmęty zalały moje chwilowe zwycięstwo; a gdym po latach w Paryżu, u mojej ciotki Fleury, spotkał się z książęciem, książęcość, niepomna naszych zabaw, znów była hermetyczna jak butelka starego koniaku. Wszelako od Sztokholmu datuje się sekretna praca ducha mego, zmierzająca do oswojenia tygrysa arystokracji. Od tej chwili począł się wyrabiać we mnie ten sposób bycia, polegający na wyzwoleniu poprzez ujawnienie. Odtąd wchodziłem w półświatek hrabski nie bez lubieżności – i brałem udział w ich nabożeństwie, oddając cześć należną, wypełniając ceremoniał, celebrując święty obrządek – aż słupiała i do rozpuku gorszyła się demokratyczna mądrość na widok intelektualisty przemienionego w fircyka. Ale cóż wy wiecie o triumfie, który pozwala rozkoszować się własną niedojrzałością i jest jednocześnie jej wyswobodzeniem i przezwyciężeniem? A także – czy znana jest wam boskość przeciwstawiania istotnym i brutalnym wartościom życia (jak zdrowie, rozum, charakter) tych wartości fikcyjnych, hrabiowskich, wyssanych z niedojrzałego palca, których jedyne znaczenie polega na tym, że stanowią czystą grę hierarchii i wartościowania? Czy wiecie, zresztą, co to – upierać się przy własnej rzeczywistości, takiej jaka ona jest, wbrew wszystkim protestom rozumu? Czy znacie szał rozkoszowania się absurdem? Ha, jeśli klękam przed książętami to nie po to aby im się poddać…

      Klęknij, Ryszardzie, by czymś wyższym zostać

      Wstań, sir Ryszardzie i Plantagenecie…

      Klękając przed książętami, ja, Plantagenet, cieszę się nimi i sobą i światem – nie oni moimi są książętami, ja jestem księciem tych książąt!

      (Po co to napisałem?

      Mnie idzie o metodę.

      Zwróćcie uwagę na moją metodę i spróbujcie zastosować ją do rozładowania innych mitów).

      Sobota

      Niestety, jest pewne, że ewolucja psychiczna tego pokolenia obrała zgoła inny kierunek – nie ten, który ja proponuję. Oto pokolenie ubogie i poważne pracowników, dążących do zaspokojenia elementarnych potrzeb – szare pokolenie robotników, urzędników, gdy ja jestem wyrazicielem luksusu, zabawy, nieomal – igraszki.

      Azali szarość przytłoczy wszystek blask egzystencji? Nie wątpię, że nigdy nie zostanę zrozumiany przez tych inżynierów. Ale… przyszłość pokaże kto był tu głęboki, a kto powierzchowny. Czyż zabawa nie jest także elementarną potrzebą? Młodzież z proletariatu póki nie zostanie wprzęgnięta w kierat, okiełznana pracą – czyż nie bywa uśmiechnięta?

      [6]

      Środa

      W „Kulturze” z września artykuł Jana Winczakiewicza o Balińskim, Lechoniu, Łobodowskim i Wierzyńskim. Figurują oni w antologii, którą dr St. Lam przyrządził pod kategorycznym tytułem Najwybitniejsi poeci emigracji.

      Recenzja Winczakiewicza zawiera tylko jedną prawdę i dlatego tym silniej uderza… gdyby jednak jej autorem nie był poeta, pełen kultu, ukłonów, delikatności dla Poezji, nie nazwałbym jej druzgoczącą. Ale w tym rzecz, że cała nieco staroświecka galanteria, z jaką Winczakiewicz całuje końce paluszków Muzy wierszowanej, nie zdołała stłumić w nim jęku, który podzielam: dlaczego to wszystko myszką trąci? „Wszyscy czterej zapatrzeni są w przeszłość” – stwierdza z żalem wielbiciel, aby dodać zaraz coś jeszcze gorszego: „Więcej: patrząc w przeszłość, patrzą oczyma przeszłości. I więcej: spoglądając na wypadki bieżące, patrzą również oczyma przeszłości”.

      Jaka szkoda! Gdyby chodziło o zwykłe wiersze to ostatecznie, nic wielkiego. Ale to są przecież wiersze „świetne”, „znakomite”, które budzą tyle naszego podziwu – więc

Скачать книгу