Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dziennik 1953-1969 - Witold Gombrowicz страница 9

Dziennik 1953-1969 - Witold  Gombrowicz

Скачать книгу

racji, lecz przede wszystkim dlatego, że to nie był język osoby z „towarzystwa” artystycznego i ani Malraux, ani Cocteau, ani żaden inny z ludzi których on poważał, nie wypowiedzieliby się w ten sposób. Była to sfera pojęć, z której oni już dawno wyrośli, tak, była to „niższa sfera”, coś naprawdę poniżej poziomu, nie, w tym tonie nie można mówić o sztuce! I wiedziałem, co przyszło mu do głowy: że jestem Polakiem, czyli istotą bardziej prymitywną. Lecz jednocześnie byłem autorem książek, które on uważał za „europejskie”… więc chyba nie był to w moich ustach prymitywizm słowiański ale raczej zgrywa, robienie z siebie wariata? Rzekł: – Pan to mówi żeby się drażnić.

      Drażnić! Jeżeli drażni się ze mną wasza tępota, pozwólcie że i ja podrażnię się z wami! Dlaczego nie chce się wam przyjąć do wiadomości, iż wyrafinowania nie tylko nie wykluczają prostoty, lecz właśnie powinny i muszą iść z nią w parze? Że ten, kto komplikując siebie, nie potrafi jednocześnie siebie upraszczać, traci zdolność przeciwstawienia się wewnętrznego siłom, które w sobie obudził i które go zniszczą? Jeżeliby nawet w moich słowach nie było nic więcej, jak tylko chęć ulegania sztuce, zachowania wobec niej suwerenności, to już należałoby temu przyklasnąć: gdyż to jest zdrowa polityka artysty. Ale – poza tym – inne, głębsze racje czaiły się we mnie, o których on nie wiedział. Mogłem był powiedzieć mu:

      – Myślisz, że jestem naiwny, a jednak to ty jesteś naiwny. Nie zdajesz sobie sprawy z tego, co dzieje się w tobie, gdy patrzysz na obrazy. Sądzisz, że dobrowolnie zbliżasz się do sztuki, zwabiony jej pięknem, że to obcowanie odbywa się w atmosferze wolności i że spontanicznie rodzi się w tobie rozkosz, wyczarowana boską różdżką Piękności. Naprawdę zaś jest tak, że jakaś ręka schwyciła cię za kark, przyprowadziła przed obraz, rzuciła cię na kolana – i że wola potężniejsza od twojej kazała ci wysilać się, abyś doświadczył uczuć należytych. Jaka to dłoń i jaka wola? Ta dłoń nie jest dłonią pojedynczego człowieka, ta wola jest wolą zbiorową, zrodzoną w wymiarze międzyludzkim, zgoła ci obcym. Tak więc, ty wcale nie podziwiasz – ty jedynie starasz się podziwiać.

      Mogłem to powiedzieć i wiele więcej… ale wstrzymałem się… To wszystko musi pozostać we mnie zduszone – jakże nadać właściwy ciężar tej myśli, rozbudować ją i zorganizować w obszerniejszej pracy, gdy czas mój jest czasem drobnego urzędnika, przez nikogo nie szanowany? Wypowiadać się półsłówkami? Aluzjami do prawdy, której nie można z siebie wydobyć w całej pełni? Musiałem pozostać nie wyznany i fragmentaryczny, bezsilny wobec absurdu, który mnie wykrzywiał… nie tylko mnie…

      On mówi: ja podziwiam. Ja mówię: ty usiłujesz podziwiać. Drobna różnica, a jednak na tym drobnym przeinaczeniu wybudowano górę pobożnego kłamstwa. I w tej to skłamanej szkole wyrabia się styl: i nie jedynie – artystyczny, lecz styl myślenia i czucia elity, która uczęszcza tutaj, aby wydoskonalić swoje odczuwanie i zdobyć pewność formy.

      Piątek

      Przypominam sobie odczyt, który wygłosiłem kilka lat temu we Fray Mocho (drukowany potem w „Kulturze”: Przeciw poetom). Wówczas gdy starałem się wykazać tym Argentyńczykom, przecież tak oddalonym od Europy, konieczność odnowienia naszego podejścia do poezji wierszowanej, powiedziano mi: – Jak to? Pan domaga się, aby sztuka była „dla wszystkich”, pan, który jest typowym pisarzem elitarnym?

      Ależ ja bynajmniej nie domagam się sztuki popularnej, ani nie jestem (też to powiedziano) wrogiem sztuki, ani nie podaję w wątpliwość jej wagi i znaczenia. Ja tylko twierdzę, że ona oddziaływuje inaczej, niż sądzimy. I gniewa mnie, że nieznajomość tego mechanizmu czyni nas nieautentycznymi tam właśnie, gdzie rzetelność ma największą cenę. A już najbardziej gniewa mnie w Polakach.

      Gdyż nasz słowiański stosunek do spraw artyzmu jest bardziej luźny, mniej zaangażowaliśmy się w sztukę niż zachodnioeuropejskie narody i stać nas na większą swobodę ruchów. To właśnie tłumaczyłem nieraz Zygmuntowi Grocholskiemu, który ciężko przeżywa swoją polskość tak w nim żywiołową, a przywaloną Paryżem; i jego szamotanie jest równie ciężkie jak dramat tylu artystów polskich, których jedynym hasłem stało się „dogonić Europę”, a którym w tym pościgu przeszkadza, że są odmiennym i specyficznym typem Europejczyka, urodzeni w miejscu gdzie Europa nie jest już w pełni Europą. Coś w tym rodzaju powiedziałem też Eichlerowi gdy rozmawialiśmy u Grodzickich:

      – Dziwi mnie, że malarze polscy nie próbują wyzyskać atutu, jakim na terenie sztuki jest polskość. Wiecznież macie naśladować Zachód? Korzyć się przed malarstwem, jak Francuzi? Malować z powagą? Malować na klęczkach, z najgłębszym uszanowaniem, malować nieśmiało? Uznaję ten rodzaj malarstwa, ale przecież on nie leży w naszej naturze, wszak tradycje nasze są inne, Polacy nigdy zbytnio nie przejmowali się sztuką, my skłonni byliśmy sądzić, że nie nos dla tabakiery, a tabakiera dla nosa i bardziej odpowiadała nam myśl, że „człowiek jest powyżej tego co wytwarza”. Przestańcie bać się własnych obrazów, przestańcie wielbić sztukę, potraktujcie ją po polsku, z góry, poddajcie ją sobie, a wówczas wyzwoli się w was oryginalność, otworzą się przed wami nowe drogi i pozyskacie to co jest najcenniejsze, najpłodniejsze: własną rzeczywistość.

      Nie przekonałem Eichlera, który wiele włożył wysiłku w wyrobienie sobie solidnej europejskości – i spoglądał on na mnie wzrokiem, do którego już się przyzwyczaiłem, który wyraża: jak łatwo jest gadać! Malarze, plastycy, przytłoczeni ogromem trudności technicznych, skupieni na swej walce o doskonałość rysunku, koloru, nie pragną na ogół wydobyć się ze swego warsztatu, nie doceniają tego, iż nowe ujęcie pozwala rozciąć niejeden węzeł, nie dający się rozwiązać. Gdy więc ja żądam od nich, aby byli ludźmi, którzy malują – oni chcą być tylko malarzami. A jednak ufam, iż jest w nas dzisiaj miejsce na myśl bardziej własną o sztuce, i twórczą. Kolejno bowiem doświadczyliśmy na sobie dwóch koncepcji, z których jedna, arystokratyczna, zmusza odbiorcę do zachwycania się czymś, czego nie może odczuć ani pojąć, druga zaś, proletariacka, zmusza twórcę do fabrykowania czegoś, czym gardzi, co jest poniżej niego i dobre tylko dla prostaczków i maluczkich. Zmaganie się tych wrogich szkół odbywa się na naszym ciele i z taką siłą one siebie niszczą, że wytworzyła się w nas próżnia – czy wydobędziemy się kiedyś z tej łaźni oczyszczeni i zdolni do własnego i odrębnego aktu twórczego?

      Nie traćcie drogiego czasu na pościg za Europą – nigdy jej nie dogonicie. Nie próbujcie stać się polskimi Matisse’ami – z braków waszych nie urodzi się Braque. Uderzcie raczej w sztukę europejską, bądźcie tymi, którzy demaskują; zamiast podciągać się do cudzej dojrzałości, spróbujcie raczej ujawnić niedojrzałość Europy. Postarajcie się zorganizować wasze prawdziwe odczuwanie, aby uzyskało byt obiektywny w świecie, znajdźcie teorię zgodną z waszą praktyką, stwórzcie krytykę sztuki z waszego punktu widzenia, stwórzcie obraz świata, człowieka, kultury, który by był zgodny z wami – gdy ten obraz namalujecie nietrudno wam przyjdzie malować inne.

      Sobota

      G.R. odczytał mi list otrzymany od Polki, o którym twierdzi, że jest właściwie do mnie skierowany. Przepisałem poniższe ustępy:

      „Rzeczywiście, nie chcę wiedzieć, nic, nic, nic, chcę tylko wierzyć. Wierzę w nieomylność mojej wiary i w prawdziwość mych zasad. Ktoś zdrowy nie chce narażać się na bakcyle, a ja nie chcę wdychać miazmatu myślowego, mogącego nadwątlić wiarę moją, która mnie jest koniecznie potrzebna do życia, a nawet jest samym życiem moim…”

      „Wierzyć można tylko jeśli się chce wierzyć i jeśli się w sobie pielęgnuje wiarę, a kto wystawia umyślnie wiarę swoją na próbę, żeby sprawdzić

Скачать книгу