Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dziennik 1953-1969 - Witold Gombrowicz страница 7
Stopniowo zaczynamy się przesycać dzisiejszymi uczuciami. Symfonia nasza zbliża się do momentu, w którym wstaje baryton i intonuje: bracia, rzućcie swe pieśni, inne niech zabrzmią tony! Ale śpiew przyszłości nie urodzi się pod piórem, zanadto związanym z czasem teraźniejszym.
Byłoby głupie, gdybym występował z pretensjami do ludzi, którzy, widząc pożar, uderzają w dzwony. Nie takie są moje intencje. Ale mówię: niech każdy robi to, do czego jest powołany i uzdolniony. Literatura ciężkiego kalibru musi strzelać na daleką metę i dbać przede wszystkim o to, aby nic nie osłabiło jej zasięgu. Jeśli chcecie aby pocisk daleko zaleciał, musicie lufę skierować do góry.
Piątek
Nowy numer „Wiadomości”, a w nim mój Bankiet. Oraz „pochlebny” artykuł o Miłoszu. Czytam: „Zniewolony umysł to wielkie odpompatycznienie literatury emigracyjnej”. Dalej: „Pewne rozdziały Miłosza, ze znanych mi rzeczy przypominają mi najbardziej sposób pisania Prousta, tylko że są od dzieł Prousta lepsze”. Dalej taki ustęp: „Reszta rozdziałów – to teorie historyczno-ekonomiczno-filozoficzne wyraźnie przerastające zasób wiedzy autora. To aforyzmy doskonale wypowiedziane, którym brak podstaw wiedzy i nauki: pretensje tej książki wyrastają o wiele ponad jej wartość realną”.
Obawiam się, że pretensje tej recenzji wyrastają o wiele ponad jej wartość realną. Jeśli literatura emigracyjna jeszcze potrzebuje „odpompatycznienia” i jeśli to ma być główna zasługa Miłosza to… no to lepiej nie wspominać o Prouście, który bądź co bądź ma na głowie mniej elementarne kłopoty. Ale w ogóle zestawienie Miłosza z Proustem jest zdolne wprawić czytającego w pomieszanie wszystkich zmysłów i wydrzeć mu okrzyk w rodzaju: co ma piernik do wiatraka? Co ma kur do indyka?
To jednak mniej ważne. Godniejszy uwagi jest trzeci passus przeze mnie cytowany. Któż, panie Mackiewicz, z literatów, któż z ludzi wykształconych, któż z mędrców nawet posiada w należytym komplecie te „podstawy wiedzy i nauki”? Czy nie jest tak że biblioteki nasze przerosły naszą pojemność, że wszyscy jesteśmy mniej lub więcej ignorantami i że jedyne co nam pozostaje, to z najlepszą wolą posługiwać się tym zasobem wiedzy, jaki posiadamy. A więc człowiek wybitnej inteligencji, jak Miłosz, nie ma prawa opowiedzieć po prostu swych najbardziej osobistych przeżyć, ani szukać w nich tej prawdy, na jaką go stać, aby mu nie powiedziano, że jest pretensjonalny, że jest zarozumiały i ignorant? W szóstej klasie byłem członkiem Klubu Dyskusyjnego i przypominam sobie, że to były najbardziej mordercze zarzuty – tym bardziej mordercze, iż jak piłka były odsyłane z powrotem: – To nie ja, to ty jesteś zarozumiały ignorant!
I skąd on wyciągnął to o teoriach historyczno-ekonomiczno-filozoficznych, które rzekomo stanowią większą część książki? Zaprawdę, pisze się o książkach byle co.
Stosunek mój do „Wiadomości” (także do „Kultury”) i do St. Mackiewicza jest skomplikowany. „Wiadomości” uważam za znakomity i niezwykle pożyteczny tygodnik, a Mackiewicza czytam z najżywszą przyjemnością, nawet gdy mnie drażni – ale przygniatająca łatwość z jaką publicystyka literacka rozprawia się z literaturą pobudza mnie do oporu. W samej naturze prasy literackiej zawiera się coś co literaturze musi stanąć kością w gardle.
Czwartek
Kiedyś tłumaczyłem komuś iż, aby należycie odczuć kosmiczne zaiste znaczenie jakie dla człowieka ma człowiek, należy wyobrazić sobie co następuje: jestem zupełnie sam na pustyni; nigdy nie widziałem ludzi, ani nie domyślam się, że inny człowiek jest możliwy. Wtem ukazuje się w polu mego widzenia istota analogiczna, a jednak nie będąca mną – ta sama zasada wcielona w obce ciało – ktoś identyczny a jednak obcy – i ja doznaję jednocześnie cudownego uzupełnienia i bolesnego rozdwojenia. Ale nad wszystkim góruje jedno objawienie: stałem się nieograniczony, nieprzewidziany dla siebie samego, pomnożony we wszystkich możliwościach swoich tą obcą, świeżą a jednak identyczną siłą, która zbliża się do mnie jak gdybym to ja sam do siebie przybliżał się z zewnątrz.
Aby zakończyć rozważania nad Miłoszem: usiłuję zrozumieć jaka może być ta idea kluczowa, którą nasze wschodnie doświadczenia mogą przynieść Zachodowi, jaki może być wkład nowoczesnej literatury polskiej w literaturę zachodnią.
Zapewne ujmę tę rzecz nieco subiektywnie. Nie jestem specjalistą od myślenia i nie ukrywam, że myśl jest dla mnie tylko pomocniczym rusztowaniem. Chcę powiedzieć jedynie, jakie struny potrąca we mnie tamta nasza, wschodnia, rzeczywistość.
Wierzącemu komuniście rewolucja wydaje się triumfem rozumu, cnoty i prawdy, więc dla niego nie ma w niej nic co by odbiegało od normalnej linii postępu ludzkiego. Natomiast „poganinowi” jak mówi Miłosz, rewolucja przynosi inną świadomość, którą zawarł on w następującym zdaniu: że człowiek może zrobić wszystko z człowiekiem.
W tym mieści się to coś, co nas, literatów wschodnich, zaczyna z grubsza dzielić od Zachodu. (Zauważcie jak jestem ostrożny. Mówię: „z grubsza”, „zaczyna”). Zachód żyje pomimo wszystko, wizją człowieka odosobnionego i absolutnych wartości. Nam zasię w sposób bardziej namacalny poczyna objawiać się formuła: człowiek plus człowiek, człowiek pomnożony przez człowieka – i nie należy bynajmniej łączyć jej z jakimkolwiek kolektywizmem. Buber, żydowski filozof, wcale nieźle określił to mówiąc, że dotychczasowa indywidualistyczna filozofia już się wykończyła i że największym rozczarowaniem, jakie oczekuje ludzkość w najbliższej przyszłości, będzie bankructwo filozofii kolektywnej, która ujmując jednostkę jako funkcję masy, poddaje ją w rzeczywistości abstrakcjom takim jak klasa społeczna, państwo, naród, rasa; a dopiero na trupach tych światopoglądów urodzi się trzecie widzenie człowieka: człowiek w związku z drugim, konkretnym człowiekiem, ja w związku z tobą i z nim…
Człowiek poprzez człowieka. Człowiek względem człowieka. Człowiek stwarzany człowiekiem. Człowiek spotęgowany człowiekiem. Czy to moje złudzenie, że widzę w tym utajoną nową rzeczywistość? A przecież, rozważając te nieporozumienia, które wyrastają obecnie pomiędzy nami a Zachodem, zawsze natykam się na tego „drugiego człowieka” podniesionego do kategorii potęgi stwarzającej. Można to zawrzeć w dwudziestu rozmaitych definicjach, wypowiedzieć na sto pięćdziesiąt sposobów, lecz pozostanie faktem że nam, synom Wschodu, zaczyna topnieć w rękach problem indywidualnego sumienia, którym tuczy się jeszcze połowa literatury francuskiej, a Lady Macbeth i Dostojewski stają się niewiarygodni… że co najmniej połowa tekstów rozmaitych Mauriaków wydaje się nam na księżycu napisana, a w głosach Camusa, Sartre’a, Gide’a, Valéry’ego, Eliota, Huxleya wyczuwamy niestrawne luksusy, pozostałości z czasów, które dla nas się skończyły. A te różnice stają się w praktyce tak wyraźne, że ja, na przykład (i mówię to bez najmniejszej przesady) nie jestem w ogóle w stanie rozmawiać o sztuce z artystami – gdyż Zachód, wierny dotąd swym absolutnym wartościom, jeszcze wierzy w sztukę i w rozkosze, jakich ona nam przysparza, dla mnie zaś rozkosz ta jest narzucona, ona rodzi się między nami – i tam gdzie oni widzą człowieka klęczącego przed muzyką Bacha, ja widzę ludzi, którzy wzajemnie zmuszają się do uklęknięcia i do zachwytu, rozkoszy, podziwu. Więc takie widzenie sztuki musi odbić się na całym moim z nią obcowaniu i ja inaczej słucham koncertu, inaczej podziwiam wielkich mistrzów, inaczej oceniam poezję.
I tak jest ze wszystkim. Jeżeli to nasze odczuwanie nie wydostało się jeszcze z nas z dostateczną siłą, to ponieważ jesteśmy niewolnikami odziedziczonego