Król. Szczepan Twardoch
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Król - Szczepan Twardoch страница 5
O wpół do ósmej przychodził doktor Radziwiłek, zamawiał kawę, brał „Nasz Przegląd” i przysiadał się do okrągłego stoliczka, czytali razem gazety i naradzali się długo. O Radziwiłku opowiem później, będzie on w tej historii ważną osobą, ale jeszcze nie teraz. Był on w każdym razie najbliższym wspólnikiem i zastępcą Kaplicy.
Zwykle Kaplica zapraszał też na siódmą trzydzieści Szapirę i pozwalał mu tych rozmów z Radziwiłkiem słuchać, jako jedynemu ze swych ludzi, namaszczając go tym niejako na pierwszego wśród żołnierzy.
O ósmej przychodziła reszta gangu Kaplicy, wypełniając szczelnie małą paszteciarnię. Pili i jedli, plotkowali, przekrzykiwali się po polsku, żydowsku i rosyjsku, zdawali raport z porannych obowiązków i wręczali Kaplicy należne mu zwitki banknotów, a Kaplica, nie wstając od stolika, zlecał im zadania na nadchodzące dzień i noc.
Dzień, w którym umarł mój ojciec, zaczął się podobnie.
9 lipca 1937 roku w Warszawie było ciepło, ale nie upalnie, dwadzieścia stopni, przez cały dzień chmurzyło się niebo trochę i czasem padało.
O siódmej Kaplica rozsiadł się u Sobenskiego, wypił swoją kawę i zjadł cztery paszteciki z siekaną baraniną i rodzynkami. Sobenski włączył radio, Kaplica wysłuchał porannego dziennika, potem, kiedy w radio grali muzykę z płyt, przestudiował w „Kurjerze” artykuł o sytuacji w Hiszpanii.
– Jenerał Franco naszych na cacy już załatwił – martwił się Kaplica, a Sobenski przytakiwał i martwił się na zawołanie, chociaż Hiszpanię, wojnę domową, generała Franco i wszystko poza stanem kasy jego paszteciarni miał głęboko w dupie.
Kaplica machnął ręką na Hiszpanię i zagłębił się w lekturze dziewięćdziesiątego dziewiątego odcinka powieści Amaranty Juliusza Germana, w którym książę Poniatowski przemawia w warszawskim teatrze. Był odcinkiem znudzony, zaciekawił go dopiero ostatni akapit, w którym pojawia się „młoda, czarownie zwinna pani”. Westchnął, pstryknął palcami na Sobenskiego, ten dolał mu kawy.
Radziwiłek nie przyszedł, bo miał interesy w Łodzi. O siódmej trzydzieści swoim buickiem podjechał Szapiro, odziany w dwurzędowy szary garnitur, w miękkim kapeluszu na głowie. Przywitał się z Kaplicą i Sobenskim, zamówił kawę, korzystając z nieobecności Radziwiłka, wziął nieczytany jeszcze „Nasz Przegląd”, bo wymiętych od przeglądania czasopism nieco się brzydził, po czym siadł obok swojego szefa, gazety na razie nie otwierając.
– Złapali wczoraj tych z Grochowa – oznajmił.
– Taaak? – Kum nie był zbyt zainteresowany.
– Tak. U tej ich kurwy, Jadźki. Strzelali się z policją.
– I co?
– Gaca policjanty zastrzelili. Reszta się poddała.
– Gac, ten dezerter z ósmego piechoty…?
– Ten sam.
– Dobrze im tak. Wsioki z Rembertowa i Miłosnej myślały, że w Warszawie będą dokazywać – ucieszył się Kaplica.
Szapiro rozłożył swoją gazetę, strzepnął i wziął się do lektury.
– A co tam u ciebie o tym Josku Pędraku piszą? – Kum przerwał mu zaraz lekturę.
– To samo. Dożywocie. – Bokser wzruszył ramionami.
– Nigdy nie jest to samo.
– No, jakby Baran nie był Stanisław, ale Szmul, a Pędrak się nazywał Józio, nie Josyk, to by była obrona konieczna, a tak jest morderstwo. – Znowu wzruszył ramionami Szapiro.
Kum zastanowił się chwilę, po czym przytaknął. Nigdy nie wydawał osądu bez zastanowienia.
– Tak i rację masz. Jakby był Stanisław, nie Szmul, byłaby obrona. A jest morderstwo, bo on Josyk.
Zapalił papierosa. Szapiro zauważył, że na zapalniczce Kaplicy naklejony był znaczek skarbowy monopolu zapałczanego.
– Po ile te…? – zainteresował się.
– A po złotówce.
– I Kum tak obywatelsko poszedł do skarbowego znaczek na zapalniczkę wykupić? – zdziwił się Szapiro.
– A jakże. Obywatelski obowiązek. Ojczyźnie się należy. Tyś nie wykupił?
– No nie…
– Jak cię za nielegalną zapalniczkę zwiną, sam se będziesz winien.
Roześmiali się obaj i czytali jeszcze chwilę, z założonymi nogami, popijając kawę i paląc. Radio grało walczyki, program kończył się dopiero o ósmej, kiedy to następowała przerwa aż do południa.
– Wiesz, Kubusiu, na Nalewkach mieszka sobie taki Żydek, Bernsztajn, Naum Bernsztajn. Wiesz? – zapytał po chwili Kaplica, składając gazetę na stronie z ogłoszeniami drobnymi.
– Już wiem, panie Kaplica – odpowiedział Szapiro i złożył też swoją, rozumiejąc, że czas relaksu dobiegł końca i pora wziąć się do roboty.
– No. I temu Żydkowi wydaje się, że może mi nie zapłacić – ciągnął Kaplica, nie odrywając wzroku od ogłoszeń drobnych w „Kurjerze”.
– Głupi Żydek, skoro mu się tak wydaje.
– Głupi – zgodził się Kaplica – ale ma rację. Nie zapłaci mi ani grosza, bo nie ma z czego. Munja to sprawdził. Nie ma grosza przy duszy ten Bernsztajn. Nic się z niego nie wyciśnie. Z suchej szmaty woda nie poleci, jakbyś nie wykręcał.
Szapiro pokiwał smutno głową, jakby z przykrością zgadzał się ze swoim rozmówcą, iż nie ma szczęśliwego zakończenia tej historii.
Nie miałem pojęcia, że Naum Bernsztajn, skromny urzędnik w Lecznicy Żydowskiej, był winien Kaplicy pieniądze. Naum nie tylko nie powiedział o tym mnie, smarkaczowi, co jasne, ale długo nie powiedział o tym nawet matce. Był winien, bo nie chciał już dłużej pozostawać skromnym urzędnikiem, a akurat pojawił się handel do przejęcia, sklep z artykułami gumowymi przy Gęsiej, który można było wydzierżawić. Pożyczył od rodziny pieniądze na odstępne i przejął handel. W sklepie był sam, od rana do zamknięcia. Stawał na głowie, żeby spłacić dług, prawie nie miał zarobku, chociaż handel był dobry.
Wtedy przyszedł Kaplica, kupił gumowe kalosze marki PPG, pogawędził z Bernsztajnem przyjaźnie, po czym powiedział, że przed szabasem ma zapłacić pięćdziesiąt złotych. Przed tym szabasem i przed każdym szabasem następnym, póki mój tatko będzie w tym sklepie, bo taka jest cena tego sklepu na Gęsiej, pięćdziesiąt