Król. Szczepan Twardoch
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Król - Szczepan Twardoch страница 7
Bokser rozciągnął mięśnie, plecy, ramiona, uda w powolnych ćwiczeniach, potem nalał gorącej wody do balii, ochlapał się nią, sięgnął po mydło, namydlił się cały, po czym spłukał się i wysuszył dokładnie, trąc skórę ręcznikiem. Spojrzał w lustro, sięgnął po przybory do golenia, kątem oka zerknął na pogwizdującego w rytm muzyki Kaplicę i chociaż ten nie okazał żadnego zniecierpliwienia, Szapiro odłożył pędzel i angielskie mydło, nie ogoliwszy się. Spryskał się wodą kolońską, z wieszaka zdjął świeżą bieliznę i białą koszulę, założył je, posykując z bólu. Potem zawiązał granatowy krawat w geometryczne, brązowe wzory i włożył piękny, szary garnitur bez kamizelki, nawet ja widziałem, że nie tylko drogi jak garnitur Kaplicy, ale też modny, bo spodnie miały wysoki stan, zapinały się nad pępkiem, nogawki zaś były bardzo szerokie, co mężczyźnie tak rosłemu jak Szapiro doskonale pasowało. Marynarka, obcisła w talii, miała szerokie klapy i obficie watowane ramiona, co podkreślało jeszcze atletyczną, chociaż ciężką sylwetkę Szapiry. Kaplica w swoim staroświeckim ubraniu wyglądał przy nim jak starszy pan, prowincjonalny urzędnik, księgowy albo rewident przy prawdziwym filmowym amancie.
Bokser wsunął i zasznurował eleganckie trzewiki, otworzył szufladę, z szuflady wyciągnął naręczny zegarek – marki Glashütte, jak zauważyłem później – portfel i nóż sprężynowy oraz dwie chustki, kraciastą i jedwabną białą, i umieścił wszystkie utensylia tam, gdzie je zawsze nosił: odpowiednio na lewym nadgarstku, w wewnętrznej kieszeni marynarki, w skarpecie, w kieszeni spodni i w kieszonce marynarki, tej na piersi, która, jak się dużo później dowiedziałem, nazywa się brustaszą. Wszystkiego dowiedziałem się później. Całe moje życie było później.
Szapiro zaś z wazonika na toaletce wyciągnął biały goździk, wyjął ze skarpetki nóż, który przed chwilą w niej schował, strzelił ostrzem, przyciął łodygę i umieścił kwiat w butonierce.
Sięgnął po grzebień i puzderko z pomadą, namaścił i przyczesał długie włosy, przejrzał się w lustrze, pełen męskiej próżności, piękny, silny, będący wszystkim tym, czym ja nie byłem.
Ale czym się później jakoś stałem.
A może tylko chciałem się stać, całe życie chciałem być Szapirą pomadującym przed lustrem włosy, stałem się jednak czymś innym.
– Długo się jeszcze pindrzył będziesz? – zapytał Kaplica, przewracając oczami, ale bez złości.
– Trzeba mieć prezencję. Sam Kum wiesz – odparł Szapiro.
Potem uklęknął ostrożnie, uważając na bolące mięśnie, sięgnął za toaletkę zwieńczoną obramowanym żarówkami lustrem i wydostał zza niej nieduży, płaski pistolet, grawerowany, z perłowymi okładzinami. Nie wyjmował z rękojeści magazynka, nie odciągał zamka, po prostu schował broń do kieszeni spodni.
Nie znałem się wtedy wcale na broni, ledwie odróżniałem pistolet od rewolweru, kierując się tym, że jeśli coś jest podobne do broni Toma Mixa, to musi to być rewolwer. Potem dowiedziałem się o broni bardzo wiele, więcej niż bym chciał, i dziś wiem, że ten płaski pistolet był marki colt, kieszonkowy model 1903, siódemka z kurkiem przemyślnie ukrytym, tak by o nic nie zahaczyć, kiedy trzeba nagle broń wydobyć z kieszeni. Kiedy później, dużo później i zupełnie gdzie indziej sam zacząłem stale nosić broń, pierwszą była właśnie siódemka, kolega z jednostki załatwił mi małego, niemieckiego walthera, i kiedyś o mało co przez tę siódemkę nie zginąłem: Arab, którego trzy razy trafiłem w pierś, napompowany był opium i mimo śmiertelnych ran biegł ciągle w moją stronę z nożem w łapie, wrzeszcząc i plując krwią, a mnie skończyła się amunicja; kiedy szarpałem się z magazynkiem, gość mnie dopadł i dziabnął tym nożem, na szczęście ostrze zeszło po żebrach, a sekundę później mój dowódca strzelił mu w łeb z karabinu.
Kiedy wyszedłem ze szpitala, przy pierwszej okazji wymieniłem walthera na amerykańską czterdziestkę piątkę. Mam ją do dziś. Mocno powycierana od noszenia przez wiele lat w skórzanej kaburze leży w szufladzie biurka, przy którym piszę, stukając w miękkie klawisze elektrycznej maszyny do pisania, wyposażonej w głowicę z łacińskimi czcionkami bez polskich znaków diakrytycznych – te muszę dopisywać ręcznie, ołówkiem, na każdej kartce maszynopisu.
Nad biurkiem, na przeźroczystych żyłkach wisi piękny, plastikowy model samolotu Lockheed L-10 Electra z 1936 roku. Lubię na niego patrzeć. Nie wiem, czy zrobiłem go ja, czy ktoś inny… Sprawia mi przyjemność, że tu jest. Ten, kto go sklejał i malował, wykonał go w wersji ze schowanym podwoziem, więc nie może stać, musi wisieć.
Wyglądam czasem przez okno, patrzę w dół, na ulicę. Arabski chłopiec pcha mały wózek, na który załadował wielką stertę mebli, starych albo stylizowanych na stare, piętrzą się nogi z giętego drewna i pasiaste obicia foteli i kanap.
Mijają go samochody: fiaty, peugeoty, subaru i volkswageny i trąbią, niezależnie od narodowości. Pod kioskiem z gazetami ortodoks w czarnym chałacie pali papierosa, czeka na coś. Mija go dziewczyna w zielonym mundurze, na plecach ma czarny karabin. Nie wiem, czy jest ładna, nie widzę z tak daleka, ale nie chce mi się zakładać okularów.
W mieszkaniu jest bardzo cicho. Okna nie przepuszczają żadnych dźwięków.
Brakuje mi jej krzątaniny, jej zrzędzenia, jej ciągłych pretensji, przed którymi uciekałem przez całe nasze życie tutaj, od jej żalu, od jej rozpaczy, od jej żałoby po tych, którzy zostali, a zostawszy, zniknęli – żałoby, której ja przeżywać nie zamierzałem, bo czułem do ich męczeństwa i zniknięcia odrazę; potem, kiedy się zestarzałem, przestałem ją czuć, zacząłem o ich męczeństwie myśleć jak o irytującym znajomym, którego jednak się toleruje, bo się do niego przywykło.
Uciekałem od jej upartego gadania po polsku, bo nie chciałem słyszeć tego języka, i tak już było, że w domu mówiłem do niej po żydowsku – należałoby teraz powiedzieć, a ona odpowiadała mi po polsku.
Nie mówiliśmy w domu po hebrajsku. I zawsze toczyliśmy ten sam spór, pytałem, dlaczego mówi do mnie po polsku, przecież to ona chciała wyjechać, nienawidziła Polski bardziej niż ja, a mówi dalej po polsku, uparta jak zawsze, jak osioł. Wzruszała ramionami, a potem się kłóciliśmy, wrzeszczeliśmy oboje, puste mieszkanie.
Potem przestaliśmy na siebie wrzeszczeć, nie chciało nam się już, nie zależało, potem zaś, niedawno, dzieci się wyprowadziły, a ja się czuję, jakby nigdy ich tutaj nie było, ani dzieci, ani jej, jakbym całe życie spędził w tym mieszkaniu sam, tylko ja i duchy.
Arabski chłopiec pcha wózek pełen antyków.
Podobnych chłopców widywałem na ulicach, na których się wychowywałem, biednych żydowskich synów biednych żydowskich furmanów i tragarzy, którzy drogę swego dorosłego życia zaczynali od wózeczka, gotowi przewieźć wszystko, co się na tym wózeczku zmieści, po pamiętającym cara bruku i potem, kiedy przykryli go asfaltem, po asfalcie i w błoto podwórek Dzielnicy Północnej, w biedne podwórka czynszówek oblepionych szyldami wszystkich możliwych geszeftów, żaden niewart trzech groszy.
Czuję się dużo starszy, niż jestem.
Pięćdziesiąt lat temu bez okularów przypatrywałem się,