Król. Szczepan Twardoch

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Król - Szczepan Twardoch страница 8

Król - Szczepan Twardoch

Скачать книгу

wyszliśmy od strony ulicy Hipotecznej. Była noc, bardzo pogodna i gorąca i pięknie było widać gwiazdy, bo wątłe światło gazowych latarni nie miało szans ich przyćmić. Przed teatrem stał najpiękniejszy samochód, jaki kiedykolwiek widziałem.

      – No i? – zapytał radośnie Kaplica, patrząc na Szapirę.

      – No, panie Kaplica…

      Limuzyna była ogromna i czerwona jak wóz straży ogniowej. Lakier lśnił, a miękkie, aerodynamiczne linie karoserii niczym nie przypominały tych w samochodach jeżdżących ulicami, którymi wtedy, pięćdziesiąt lat temu, chadzałem. Tylnych kół niemal wcale nie było widać, kryły się pod zamkniętymi błotnikami, a błotniki te miały kształt kropel, na czerwonym lakierze świeciły chromy, w środku zaś siedział szczurkowaty Munja Weber, pełniący właśnie funkcję szofera, który na widok Kaplicy wyskoczył z auta i uchylił otwierające się w tył drzwi.

      Żeby zrozumieć, jak wyglądał ten samochód w ówczesnej Warszawie, należy pamiętać, że Kum nie jeździł nim tylko po paru wyasfaltowanych ulicach pryncypialnych, po Nowym Świecie, Mazowieckiej czy Marszałkowskiej, które to części Warszawy dzisiaj chcemy pamiętać – naturalnym środowiskiem Kuma były brukowane albo błotniste ulice i uliczki Śródmieścia na północ od Alei Jerozolimskich, czerwony chrysler parkował pod gnijącymi kamienicami Muranowa, pod czynszówkami Woli, w których zmurszałe, drewniane stropy zapadały się pod ciężarem mieszkańców.

      Obmacywali czerwony lakier biedacy bez butów, nie damy na wyścigach. W chromowanych zderzakach odbijały się błotniste kałuże.

      – Chrysler, Kuba – powiedział Kaplica, wymawiając słowo „chrysler” po polsku, przez „ch”, i od razu pomyślałem, że to musi być chrześcijański samochód. Chrysler jak Chrystus. – Chrysler Imperial. Nowiutki. Lilpop mi sprowadził. Dwadzieścia osiem tysięcy dałem! Drugiego takiego w Polsce nie ma nikt! Ani prezydent, ani marszałek Śmigły, chuj mu w dupę, nikt nie ma. Wsiadamy!

      Dwadzieścia osiem tysięcy złotych. Mój ojciec, Naum Bernsztajn, zarabiał jakieś sto złotych na miesiąc, jeśli miał dobry miesiąc. Co daje tysiąc dwieście na rok. Czyli samochód Kuma był wart ponad dwadzieścia trzy lata pracy mojego ojca. Na ulicy mawiano, że sam prezydent Warszawy, Starzyński, zarabia na miesiąc trzy tysiące pięćset. Siadywali biedacy pod ścianą, na trotuarze i filozofowali, co można by zrobić, gdyby mieć trzy tysiące pięćset na miesiąc. Fantazje te obracały się najczęściej wokół kupna dużych ilości jedzenia, wyprawienia wielkiej fety dla całego kwartału, na skwerze rozstawić by można stoły, zamówić orkiestrę, beczkę piwa, kilka skrzynek wódki, „Pod Ryjkiem” obstalować całą świnię i bawić się trzy dni, jak na weselu. Tak by można zrobić, gdyby się miało trzy pięćset, jak Starzyński. Lecz nawet Starzyńskiego nie byłoby stać na samochód Kuma. Kum miał więcej.

      I Kum czasem takie przyjęcia na skwerach wydawał, siedzieliśmy wszyscy przy rozstawionych, prowizorycznych stołach z desek na kozłach, bojówka pilnowała, żeby był porządek, była świnia i było cielę koszer, była wódka, orkiestra, socjalistyczne pieśni i obściskiwanie dziewcząt po okolicznych bramach. I okrzyki: „Niech żyje Kaplica!”, wznoszone chętnie i głośno przez tych, dla których hojność Kuma była jedynym źródłem wytchnienia i przyjemności w ponurym, robotniczym albo lumpenproletariackim życiu biedaków i nędzarzy.

      Wsiedliśmy do chryslera. Jechałem już wcześniej kilka razy samochodem, ale nigdy takim. Wnętrze było przestronne niczym w tramwaju i pokryte jasną skórą. Kaplica i Szapiro zajęli tylne siedzenie, mnie Munja, występujący teraz w prawdziwej, szoferskiej czapce z daszkiem, wskazał straponten, rozkładany fotel, na którym siedziało się tyłem do kierunku jazdy. Kaplica opowiadał o samochodzie, mówił o ośmiocylindrowym silniku, automatycznym sprzęgle i nadbiegu, nic z tego oczywiście nie rozumiałem; co rozumiałem, to tyle, że znalazłem się w innym świecie. Zupełnie innym świecie.

      – A tutaj, popatrz – ekscytował się Kum – mam dictaphone!

      To słowo również wymawiał po polsku, co oczywiście wcale mnie nie raziło, bo nie znałem wtedy ani francuskiego, ani angielskiego, a tylko polski i żydowski, i trochę hebrajskiego.

      – Jadziem! – krzyknął Kaplica i wrócił do prezentowania dictaphone.

      Z zamontowanej między siedzeniami skrzynki wyciągnął rurkę zakończoną czarnym, bakelitowym lejkiem. Munja zapalił silnik, nie wychodząc z kabiny, solenoidowy motorek zakręcił głównym motorem, szarpnęło i silnik zabulgotał, warknął i już działał, osiem lekkich, aluminiowych tłoków zakręciło potężnym wałem.

      – No więc wystaw sobie, Kuba, że tutaj mówię, i wszystko, co powiem, zapisuje się tam w środku, na woskowym walcu, i potem mogę to dać maszynistce, a ona odsłucha i zapisze, nie?

      Szofer przyhamował i skręcił w prawo przed Centralniakiem na Daniłowiczowskiej.

      Szapiro sięgnął po lejek, Kaplica nacisnął stalowy przycisk na drewnianej skrzynce dictaphone i przestawił go z położenia LISTEN na DICTATE.

      – Mów teraz! – polecił, po czym sięgnął do bocznej kieszeni marynarki i wyjął puzderko z pomadą do wąsów.

      – Ale co mam mówić? – zafrasował się nagle i skonfundował Szapiro.

      – Co tam chcesz. Ale pamiętaj, to już zostanie, zapisane – śmiał się Kum.

      Otworzył puzderko, skrobnął palcem, roztarł pomadę między kciukami i palcami środkowym i wskazującym obu dłoni i podkręcił staroświeckie wąsiska, po kolei, lewą dłonią prawy wąs, prawą lewy. Zapachniało drewnem sandałowym, piękny był ten zapach, orientalny i mocny.

      – Nikt mnie nigdy nie zapisywał – powiedział Szapiro do mikrofonu. Wahał się chwilę, ale mówił dalej: – Nikt mnie nigdy nie zapisywał, ale teraz mogę mówić i będę na tej maszynie zapisany. Nazywam się Jakub Szapiro, jestem warszawskim pięściarzem, mam trzydzieści siedem lat, urodziłem się dwunastego maja tysiąc dziewięćsetnego roku w Warszawie i mieszkam tu całe długie życie. Matka moja na imię miała Dora, ojciec nazywał się Jankiew i po nim mam imię, chociaż ja wolę po polsku, Jakub. Właśnie pokonałem boksera Legii Andrzeja Ziembińskiego, znanego faszystę z Falangi, boli mnie po tej walce całe ciało, ale to on leżał na deskach i drgał niczym zarżnięte cielę.

      Mówił niby żartobliwie, uśmiechając się, ale w skupieniu, jakby coś od tego, co do czarnego, bakelitowego lejka dictaphone powie, zależało. Przyglądałem się temu w milczeniu.

      – Od piętnastu lat walczyłem w barwach klubu Makabi Warszawa, chociaż ćwiczyć wolę w sali Gwiazdy. Była to moja ostatnia walka bokserska. Więcej do ringu nie wejdę. Trzeba wiedzieć, kiedy ustąpić miejsca młodszym. Pracuję dla pana Kaplicy. Jedziemy sobie teraz jego pięknym, nowym samochodem przez Warszawę, właśnie minęliśmy więzienie na Daniłowiczowskiej, obyśmy nigdy się w nim nie znaleźli, w samochodzie jest pan Kaplica, szoferuje Munja, ja jestem…

      Samochód Kaplicy skręcił w lewo, w stronę placu Teatralnego, Kaplica zaś spojrzał na mnie. Spuściłem wzrok, zawstydzony. Łatwo się wtedy zawstydzałem. I teraz się wstydzę, myśląc o tamtym wstydzie. Ale nie spuszczam już wzroku.

      – Więc jeszcze młody Bernsztajn.

      Szapiro

Скачать книгу