Król. Szczepan Twardoch

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Król - Szczepan Twardoch страница 10

Król - Szczepan Twardoch

Скачать книгу

o tym słuchać. Wyjmuję z półki płytę. Eugeniusz Bodo i Hanka Ordonówna. Kładę na gramofonie, szukam fragmentu z tą dokładnie piosenką, którą po raz pierwszy usłyszałem pięćdziesiąt lat temu, kiedy weszliśmy do baru Metropol.

      Gra.

      – Czego szukamy? – pięćdziesiąt lat temu zapytał Kum, rozglądając się po knajpie.

      – Bernarda Singera – odparł Szapiro.

      – Tego dziennikarza…? – zdziwił się wąsaty gangster.

      Szapiro skinął głową.

      Zza baru wybiegł wysoki, chudy człowiek w brązowym garniturze i okrągłych, drucianych okularach, przytruchtał do Kaplicy, przywitał się z uniżeniem właściwym ludziom żyjącym z usługiwania innym i zapewnił, że zaraz znajdzie się stolik.

      – Nie trzeba nam stolika, panie Handszer – odparł Szapiro, a mnie wydało się to bezczelnością wobec Kaplicy. Kaplica jednak nie podzielał mojego zdania.

      – Ależ nalegam, chociaż na jednego, na koszt firmy… – prosił restaurator.

      – Siądziemy – zdecydował Kaplica.

      Handszer czym prędzej wyprosił z baru dwóch podpitych młodzieńców, którzy słaniali się nad jedną herbatą przy stoliku zaraz obok dwóch brodatych Żydów, własnoręcznie przetarł blat ścierką i podstawił dwa krzesła.

      – Trzech będziem potrzebować – mruknął Kaplica i trzecie krzesło pojawiło się natychmiast. Może zresztą wcale tego nie powiedział, może Handszer po prostu dostawił krzesło dla mnie, nieproszony. A może stałem obok? Nie pamiętam.

      Brodaci Żydzi dopili swoją wódkę i popełnili błąd niewybaczalny: pozostali przy swoim stoliku, zamiast pospiesznie zająć się byciem gdzieś indziej.

      Ja zaś byłem niewidzialny. Niby widoczny, bo przyszedłem z Kaplicą, ale niewidzialny, byłem ubogo odzianym, chudym i żydowskim wyrostkiem o krótko obciętych włosach, potykającym się o własne nogi i ręce. Jakby mnie wcale nie było.

      Do stolika podbiegł kelner z butelką i tacą, na której niósł szklaneczki i talerz z chlebem, ogórkami i gefilte fisz. Spojrzał pytająco na Kaplicę.

      – Malczik też się napije, a jak – odparł Kaplica.

      Kelner postawił więc szklanki, rozlał wódkę, ukłonił się i ulotnił. Szapiro nie siadał. Rozglądał się po knajpie, wreszcie zauważył kogoś przy barze.

      Przepchnął się bez trudu, tłum rozstępował się przed nim jak Morze Czerwone przed laską Mojżesza.

      Przy barze stał Bernard Singer, niewielkiego wzrostu, szczupły, czarnowłosy, w eleganckim garniturze. Nie przesadzę, jeśli powiem, że był chyba najbardziej znanym żydowskim dziennikarzem. Nawet ja o nim słyszałem. Matka uwielbiała jego felietony w „Naszym Przeglądzie”.

      – Pan Singer? – zapytał Szapiro.

      Singer zmierzył Szapirę od stóp do głów pełnym pogardy spojrzeniem, nie odpowiedział, odwrócił się do baru i pił dalej swoje piwo.

      – Panie Singer, porozmawiać musimy – powiedział Szapiro.

      Singer nie reagował.

      – No jak tak, to tak… – zafrasował się Jakub, wzruszył ramionami na znak bezradności i trzasnął głową Singera o kontuar.

      Orkiestra przestała grać. Publiczność zamilkła. Singer nieprzytomny osunął się na podłogę, ze złamanego nosa lała się krew. Szapiro ruszył w stronę naszego stolika, ściskając się za prawe ramię.

      – Tuszę, że panu Jakubowi po prostu nie spodobał się artykuł pana Bernarda w ostatnim „Przeglądzie”, i tak to wygląda, kiedy bokserzy zajmują się krytyką literacką – powiedział głośno Kaplica, śmiejąc się pod wąsem. – Także następnym razem, jak któryś z was, pismaków, będzie chciał pana Szapirę nazwać bandziorem udającym sportowca, z pamięci cytuję, to niech się dwa razy zastanowi.

      Handszer, przerażony, podbiegł do Singera, lamentując i cucąc go. Publiczność baru stała, przyglądając się całemu zajściu w milczeniu. Jeden z gapiów gapił się widać najzuchwalej, bo mijając go, Szapiro skręcił się nagle ku niemu, jakby chciał uderzyć sierpowym, ale zrobił tylko „bu!” i poszedł dalej. Facet, przerażony, wylał na siebie piwo.

      Szapiro usiadł przy naszym stoliku.

      – Bark sobie, cholera, nadwyrężyłem. Pijmy – powiedział ponuro.

      Nigdy wcześniej nie piłem wódki. Trzęsły mi się ręce.

      – Pij, maładiec – zakomenderował Kaplica.

      Sięgnąłem po kieliszek.

      – Tak, o – zademonstrował, zanurzając wąsy w wódce i nagłym ruchem przechylając głowę wraz z kieliszkiem do tyłu.

      Przybliżyłem kieliszek do ust, pachniała paskudnie. Zamoczyłem wargi, paliła.

      – Pij! – warknął Szapiro.

      Wypiłem. A w zasadzie nabrałem tylko wódki w usta. Smakowała tak obrzydliwie, że parsknąłem, zakrztusiłem się i prawie zwymiotowałem.

      Kaplica i Szapiro zaśmiali się obaj.

      Ocuconego Singera tymczasem wyprowadzono z restauracji.

      – Może na policję pobiegnie – roześmiał się Szapiro.

      – To i mandat dostanie za zakłócanie spokoju – odparł Kaplica.

      Nie rozumiałem tego wtedy, ale popisywali się przede mną. Dwóch dorosłych, potężnych puryców popisywało się przed gówniarzem. Każdy potrzebuje publiczności.

      – Dos past niszt!4 – powiedział nagle jeden z brodatych Żydów w drogich chałatach. Słysząc jego jidysz, od razu wiedziałem, że nie jest z Warszawy.

      – Tak nie można, panowie. Nie można. Wstyd. I nikt nic nie zrobi? – dodał drugi po polsku, rozglądając się po sali.

      Kaplica uśmiechnął się pod nosem, jakby do swoich myśli. Pstryknął palcami na kelnera, ten przybiegł z butelką, nalał, Kaplica wychylił swój kieliszek i odwrócił się powoli do protestujących.

      – A więc nie odpowiada szanownym panom taka forma krytyki literackiej? – zapytał słodkim głosem.

      Obaj Żydzi spojrzeli po sobie.

      – A w jakiej dziedzinie artystycznej panowie szanowni przodują? Śpiew? Malarstwo? Taniec może? – pytał dalej.

      – Proszę pana, tu nie o sztukę… – zaczął jeden z pobożnych Żydów, młodszy, o gęstej, czarnej brodzie. Nosił drogi, aksamitny kapelusz ze sztywnym

Скачать книгу


<p>4</p>

Tak nie można!