Król. Szczepan Twardoch
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Król - Szczepan Twardoch страница 9
– Głośniej! – ryknął Szapiro, aż podskoczyłem.
Kaplica mnie ignorował, otworzył popielniczkę, w której jednak nie było papierosowego popiołu. Wyjął z niej niewielkie, papierowe zawiniątko, starannie odwinął papier, zażył białego proszku.
– Nikt mnie nigdy nie zapisywał – powtórzyłem. – Mojego głosu. Nazywam się Mojżesz Bernsztajn i jestem synem Nauma Bernsztajna, pobożnego Żyda, zamieszkuję na ulicy Nalewki dwadzieścia sześć, mieszkanie sześć.
Na dźwięk nazwiska mojego ojca Kaplica uśmiechnął się pod wąsem, a Szapiro zrobił dziwny grymas, jakby odrazy, ja zaś nic a nic jeszcze nie wiedziałem, nie wiedziałem, co się stało z ojcem, i nie wiedziałem tego jeszcze przez parę dni, a potem się dowiedziałem.
Lecz jeszcze nie wtedy.
Ale może źle to wszystko pamiętam. Może niczego na dictaphone nie nagrywałem.
– Gdzie jedziemy, proszę pana? – zapytał szofer.
Kaplica spojrzał pytająco na Szapirę. Ten wzruszył ramionami.
– No to do Ryfki jedziemy – zawyrokował Kaplica.
– Coś bym tylko najpierw musiał w Metropolu załatwić – powiedział nagle Szapiro, jakby właśnie sobie o czymś przypomniał. – Szybka sprawa, rach-ciach i gotowe.
– No to najpierw jedź na Tłomackie, a potem do Ryfki. Pan bokser tu rządzi – rozkazał Kaplica i zabrał mi mikrofon. Chyba że go nie miałem w ręce, w takim razie by mi go nie zabierał.
Szofer zawrócił na dwa razy i ruszyliśmy Bielańską w górę, minęliśmy Bank Polski i teatry żydowskie przy Bielańskiej 5, gdzie wymykając się chyłkiem z domu, chadzałem oglądać grane po żydowsku farsy, które uwielbiałem prawie tak jak kino.
Od razu pomyślałem o dziewczynie, z którą byłem tam na następny dzień umówiony, i zafrasowałem się, czy będzie mi jeszcze kiedyś dane ją zobaczyć.
Było. Nie raz, nie dwa. Ale następnego dnia się nie widzieliśmy.
Z Bielańskiej wjechaliśmy w wąski przejazd do placu i przeparadowaliśmy, tocząc się powoli, przed Główną Biblioteką Judaistyczną i Wielką Synagogą. Myślałem, co by było, gdyby zobaczył mnie któryś z kolegów z klasy, jak jadę sobie samochodem przez Tłomackie. Z samym Kumem Kaplicą.
I myślałem, co by było, gdyby zobaczył mnie w tym samochodzie mój ojciec, pobożny Żyd Naum Bernsztajn.
Zaparkowaliśmy przy domu Pod Orłem Białym, Tłomackie 13, gdzie na parterze mieścił się bar Metropol i zwykle wypełniali go żydowscy literaci i dziennikarze, bo na piętrze pod tym samym adresem mieściła się siedziba Związku Literatów i Dziennikarzy Żydowskich w Polsce; nazwy tej wtedy nie znałem, ale wiedziałem, że tam właśnie siadują ci, co wypełniają szpalty „Hajnta” i „Undzer Ekspres”, które codziennie czytywał mój ojciec, gardząc polskojęzycznym i nowoczesnym, asymilanckim – jak uważał – „Naszym Przeglądem”, który – jak mawiał – kupował tylko dla „Małego Przeglądu” dla dzieci, i rzeczywiście jako dziecko ten „Przegląd” czytywałem, a i teraz zdarzało mi się z niejakim wstydem doń zajrzeć. Ojciec czytywał też „Jidisze Togbłat”, pismo należące do Agudy, acz ci raczej na Tłomackie nie chadzali.
A kiedy ja, Mojżesz Bernsztajn, syn Nauma Bernsztajna, siedziałem w czerwonym chryslerze przed barem Metropol, ojciec mój nie czytał już niczego.
Ale ja o tym nie wiedziałem. Zresztą może wcale w tym chryslerze nie siedziałem, może Szapiro mi to wszystko opowiedział?
– Zaczeka pan chwileczkę? – zapytał Szapiro Kaplicę, kiedy szofer zatrzymał limuzynę.
– A skąd! Chętnie wypiję jednego. Ale najpierw… – Wysunął w stronę Szapiry rozwinięty papierek, w którym ujrzałem biały proszek, i nie wiedziałem wtedy, że to kokaina, a potem się dowiedziałem.
Szapiro zwilżył palec, zaczerpnął obficie i włożył palec do ust, wtarł proszek w dziąsła, przesunął językiem, przełknął. Kaplica bezceremonialnie zlizał zawartość papierka, zmiął go, cisnął na podłogę, kichnął, parsknął, potarł twarz pulchnymi dłońmi.
– Idziemy! – ryknął radośnie, dalej parskając.
– A gnojek? – Szapiro wskazał na mnie głową. Tak mi się przynajmniej wydaje.
– Idzie z nami, a co! – odparł Kaplica.
Więc poszliśmy.
Metropol był barem niedużym, prowadził go Wolf Handszer i miejsce oficjalnie nazywało się teraz Nowym Metropolem, bo stary, należący do Bundu, zbankrutował w 1933 roku. Bundowcy serwowali trefną kuchnię, w środku żydowskiej dzielnicy na wystawie leżało prosię „mit cymes”, szynka z cebulką czy faszerowane węgorze i w końcu ogłoszono bojkot, i okazało się, że jednak koszerna kuchnia to konieczność.
Handszer karmił koszernie i myślałem o tym z ulgą, kiedy weszliśmy do baru. Mimo późnej pory, minęła już jedenasta, w lokalu było pełno, grała muzyka, publiczność mieszana, prawdziwie pobożni Żydzi oczywiście nie zaryzykowaliby grzechu bywania w lokalu, ale przy jednym stoliku nad butelką siedziało dwóch brodatych Żydów w długich, drogich chałatach i przyciszonymi głosami omawiali jakieś swoje brodate, chałaciarskie interesy. Lokal teoretycznie zamykano o północy, ale nikt jakoś nie kwapił się do wyjścia, po sali między stolikami krążyli kelnerzy, zbierali zamówienia. Właściciel regularnie płacił w sądzie kary za niezamykanie baru na czas. Widać mu się opłacało. Słynął z tego, że zawsze uprzejmie sądowi dziękował za wymierzoną karę, nawet kiedy wyniosła dwa tysiące złotych.
Kiedy weszliśmy, Kaplica, Szapiro i ja, spojrzeli na nas wszyscy. Ci, co nie spojrzeli od razu, zrobili to po sekundzie, trąceni łokciem albo kopnięci pod stołem, ktoś coś komuś powiedział na ucho, ktoś inny syknął, po czym wszyscy odwrócili wzrok, żeby broń Boże Kaplicy gapieniem się nie urazić.
Potem ktoś coś szepnął, jeden, potem drugi, trzeci i zamiast nazwiska Kaplicy słychać już było zewsząd „Szapiro”, „Szapiro”, i nagle ktoś zaczął klaskać, i zaraz zrobił się z tego aplauz, może niezbyt długi i nie taki, żeby klaskali wszyscy, ale aż nadto wyraźny.
Bili mu brawo za nieprzytomnego Ziembińskiego na deskach ringu. Wieści roznosiły się szybko. Szapiro uśmiechnął się i ukłonił niedbale.
Orkiestra grała melodię, której wtedy nie znałem, bo nie chadzałem do kin, dziś wiem, że to była piosenka z filmu Piętro wyżej.
Nie, nie mogę dłużej pisać.
Wstaję od maszyny, wyglądam na ulicę, na ulicy spokój. Chłopiec z wózkiem pełnym mebli. Dziewczyna z karabinem. Nie mogę już znieść ciszy, włączam radio. Kiedyś, w Warszawie radio nie nadawało bez przerwy, w dzień milczało od ósmej do południa, w nocy też, a teraz radio gada i gra na okrągło. Twenty four seven, jak mawiają Amerykanie. Twenty four