Zaczęło się w sobotę. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zaczęło się w sobotę - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 4

Zaczęło się w sobotę - Zygmunt Zeydler-Zborowski Kryminał

Скачать книгу

      Ziem­ba ser­decz­nie uści­snął przy­ja­cie­la.

      – Jak się masz, Eu­sta­chy? Kopę lat. Nie wi­dzia­łem cię od wie­ków. Co się z tobą dzie­je? Nie­tę­go wy­glą­dasz. Nie wie­dzia­łem, że pra­cu­jesz te­raz w mi­li­cji.

      – Wca­le nie pra­cu­ję w mi­li­cji.

      – Więc co ty tu ro­bisz?

      – To moje miesz­ka­nie.

      – W two­im miesz­ka­niu…? Jak­żeż to się sta­ło? Kto to zro­bił?

      – Ba, że­bym to ja wie­dział. Na ra­zie wszy­scy przy­pusz­cza­ją, że ja za­mor­do­wa­łem tego czło­wie­ka.

      Ziem­ba po­tarł źle ogo­lo­ny pod­bró­dek, na któ­rym wy­raź­nie już ry­so­wał się ciem­ny cień za­ro­stu.

      – Do li­cha – po­wie­dział w za­my­śle­niu. – Do li­cha. No, po­cze­kaj, mu­szę za­brać się do ro­bo­ty. Po­tem po­ga­da­my.

      Przez dłuż­szą chwi­lę pra­co­wał w zu­peł­nym mil­cze­niu. Ba­dał tru­pa bar­dzo uważ­nie, za­pi­sy­wał coś w no­te­sie. Wresz­cie wy­pro­sto­wał się i spy­tał:

      – Czy ktoś przed moim przy­by­ciem ru­szał zwło­ki?

      – Nie, nikt – za­pew­nił go blon­dyn.

      Ziem­ba zwró­cił się do Na­tor­skie­go.

      – Naj­le­piej chy­ba bę­dzie, je­że­li za­dzwo­nię do Do­wna­ra. To do­bry fa­cho­wiec. Cała ta spra­wa wy­da­je mi się tro­chę dziw­na. Trze­ba zro­bić sek­cję – wy­cią­gnął rękę w kie­run­ku te­le­fo­nu.

      – Nie­czyn­ny – po­wie­dział Na­tor­ski.

      Ziem­ba pod­niósł słu­chaw­kę.

      – Dla­cze­go mó­wisz, że nie­czyn­ny?

      – Bo nie było sy­gna­łu. Kie­dy chcia­łem dzwo­nić po mi­li­cję, nie było sy­gna­łu.

      – Ale te­raz jest sy­gnał.

      Ziem­ba na­krę­cił nu­mer i przez chwi­lę cze­kał.

      – Halo. Ka­pi­tan Do­wnar? Tu mówi Ziem­ba… Słu­chaj­cie, ka­pi­ta­nie, na Sta­rym Mie­ście, na Krzy­wym Kole do­ko­na­no mor­der­stwa… Wła­śnie je­stem na miej­scu wy­pad­ku. Za­mor­do­wa­no czło­wie­ka w miesz­ka­niu mego przy­ja­cie­la, ad­wo­ka­ta Na­tor­skie­go… Sły­sze­li­ście za­pew­ne o nim… No tak, tak, ten sam. To mor­der­stwo na Krzy­wym Kole po­win­no was za­in­te­re­so­wać… Przy­je­dzie­cie? Do­sko­na­le. Bar­dzo wam dzię­ku­ję. Cze­ka­my.

      Ziem­ba odło­żył słu­chaw­kę i spoj­rzał na blon­dy­na.

      – Za chwi­lę bę­dzie tu ka­pi­tan Do­wnar z Ko­men­dy Głów­nej, wy­da­je mi się, że jego po­moc przy­da się wam.

      – No cóż, pew­nie, co dwie gło­wy, to nie jed­na. Cho­ciaż ta spra­wa nie jest dla mnie tak bar­dzo ta­jem­ni­cza. Są­dzę, że sam też dał­bym so­bie radę.

      Był wy­raź­nie ura­żo­ny, iż wo­bec pod­wład­nych de­pre­cjo­no­wa­no jego kwa­li­fi­ka­cje fa­cho­we.

      Ziem­ba wy­jął pa­pie­ro­śni­cę i po­wie­dział po­jed­naw­czo:

      – Nie mam co do tego wąt­pli­wo­ści. Wiem prze­cież, że umie­cie za­brać się do rze­czy. Wy­da­je mi się jed­nak, że ten przy­pa­dek jest o wie­le bar­dziej skom­pli­ko­wa­ny, ani­że­li są­dzi­cie. Tu­taj po­trzeb­ne jest kon­sy­lium śled­cze, tak jak cza­sem wzy­wa się kon­sy­lium le­kar­skie do cięż­ko cho­re­go.

      Nie upły­nę­ło pół go­dzi­ny, gdy drzwi się otwo­rzy­ły i do po­ko­ju wszedł Do­wnar. Był jak zwy­kle gład­ko ogo­lo­ny i pach­niał do­brą wodą ko­loń­ską. Ja­sno­brą­zo­wa, dwu­rzę­do­wa ma­ry­nar­ka le­ża­ła na nim zna­ko­mi­cie. Zdjął ka­pe­lusz i przy­wi­tał się z obec­ny­mi. Przy­ja­ciel­sko po­kle­pał po­rucz­ni­ka po ple­cach.

      – No i cóż tam, to­wa­rzy­szu Ko­nec­ki? Ma­cie, jak wi­dzę, kło­po­ty.

      – Ano, jak to zwy­kle. W ze­szłym ty­go­dniu mie­li­śmy tu wła­ma­nie, a te­raz zno­wu to mor­der­stwo. Dla mnie spra­wa jest do­syć pro­sta. W miesz­ka­niu był obec­ny oby­wa­tel Na­tor­ski oraz za­mor­do­wa­ny. Po­nie­waż trze­ciej oso­by nie było, więc, lo­gicz­nie ro­zu­mu­jąc, oby­wa­tel Na­tor­ski do­pu­ścił się tej zbrod­ni.

      – To nie­praw­da! – krzyk­nął Na­tor­ski. – Ja prze­cież…

      Ziem­ba po­wstrzy­mał go ru­chem ręki.

      – Spo­koj­nie, spo­koj­nie. Nie de­ner­wuj się.

      – Chwi­lecz­kę – po­wie­dział Do­wnar, przej­mu­jąc ini­cja­ty­wę w swo­je ręce. – Chciał­bym przede wszyst­kim po­sły­szeć, jak to było od po­cząt­ku. Na ra­zie niech pan nie prze­ry­wa, pa­nie me­ce­na­sie. Póź­niej so­bie spo­koj­nie po­roz­ma­wia­my. Kto pierw­szy przy­szedł na miej­sce wy­pad­ku.

      – Sier­żant Ko­ciu­ba – po­in­for­mo­wał po­rucz­nik.

      – Jak to było Ko­ciu­ba? – spy­tał Do­wnar.

      – Ano tak, to­wa­rzy­szu ka­pi­ta­nie. Ten tu obec­ny oby­wa­tel przy­biegł do mnie na Ry­nek, mó­wiąc, że w jego miesz­ka­niu za­mor­do­wa­no czło­wie­ka. No więc, ma się ro­zu­mieć, po­sze­dłem z nim i zo­ba­czy­łem, że fak­tycz­nie ktoś dźgnął no­żem tego oby­wa­te­la z bród­ką. No to ja, ma się ro­zu­mieć, za­alar­mo­wa­łem dziel­ni­cę, no i przy­je­cha­li, i zro­bi­li co do nich na­le­ża­ło.

      – Fo­to­gra­fie zro­bio­ne?

      – Zro­bio­ne.

      – Od­ci­ski pal­ców?

      – Zdję­te.

      – Zna­le­zio­no coś spe­cjal­ne­go w miesz­ka­niu?

      – Nie.

      – Na któ­rą mniej wię­cej go­dzi­nę okre­śla pan zgon tego czło­wie­ka, pa­nie dok­to­rze?

      – Mniej wię­cej mu­sia­ło to na­stą­pić oko­ło siód­mej – od­parł Ziem­ba.

Скачать книгу