Zaczęło się w sobotę. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zaczęło się w sobotę - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 5

Zaczęło się w sobotę - Zygmunt Zeydler-Zborowski Kryminał

Скачать книгу

gwizd­nął.

      – Za­gra­nicz­ny gość? Po­każ­cie no ten pasz­port. Omar Ri­bas No­gu­eira. Do li­cha, cóż to za cho­ler­ne na­zwi­sko. Pasz­port bra­zy­lij­ski. Po ja­kie­mu pan z nim roz­ma­wiał, pa­nie me­ce­na­sie?

      – Po pol­sku.

      – Mó­wił po pol­sku?

      – Zna­ko­mi­cie. Bez naj­mniej­sze­go ak­cen­tu cu­dzo­ziem­skie­go. Przez myśl mi nie prze­szło, że to nie jest Po­lak.

      Do­wnar prze­szedł się po po­ko­ju. Spoj­rzał na okno.

      – Czy okno przez cały czas było za­mknię­te?

      – Jak przy­je­cha­li­śmy było za­mknię­te – po­wie­dział po­rucz­nik Ko­nec­ki.

      – A wy, sier­żan­cie, za­sta­li­ście okno za­mknię­te?

      – Tak jest, to­wa­rzy­szu ka­pi­ta­nie. Na­wet zwró­ci­łem na to uwa­gę, bo strasz­ny za­duch był w po­ko­ju. Peł­no dymu. Ale oczy­wi­ście okna nie ru­sza­łem. Znam re­gu­la­min.

      – Do­brze że­ście zro­bi­li. A pan, pa­nie me­ce­na­sie, nie przy­po­mi­na so­bie, czy okno było otwar­te pod­czas wi­zy­ty tego pań­skie­go klien­ta?

      Na­tor­ski po­my­ślał chwi­lę.

      – Pa­mię­tam do­kład­nie, że na parę mi­nut przed­tem otwie­ra­łem okno, żeby tro­chę prze­wie­trzyć. Mu­sia­łem jed­nak je na­stęp­nie za­mknąć.

      – Hm. Więc przez cały czas roz­mo­wy z tym czło­wie­kiem okno było za­mknię­te?

      – Są­dzę, że tak. Prze­cież po tym, co się sta­ło, nie my­śla­łem o za­my­ka­niu okna.

      Do­wnar był co­raz bar­dziej za­my­ślo­ny.

      – Pa­nie me­ce­na­sie, niech mi pan jesz­cze ła­ska­wie po­wie, czy… czy wi­zy­ty tego cu­dzo­ziem­ca nie ko­ja­rzy pan so­bie w ja­kiś spo­sób ze spra­wą Wa­ry­sa, w któ­rej pan dzi­siaj wy­stę­po­wał w są­dzie?

      – Ab­so­lut­nie nie. Był pan dzi­siaj w są­dzie, ka­pi­ta­nie?

      Do­wnar uśmiech­nął się.

      – Przy­pad­kiem. Za­po­mniał pan, zda­je się o tym, że to wła­śnie ja pro­wa­dzi­łem śledz­two w spra­wie Wa­ry­sa.

      – Ach tak, praw­da.

      Do­wnar od­wró­cił się na­gle od Na­tor­skie­go i spoj­rzał na po­rucz­ni­ka.

      – Chciał­bym obej­rzeć na­rzę­dzie zbrod­ni – po­wie­dział.

      Blon­dyn po­dał mu nóż. Był to ro­dzaj szty­le­tu o dłu­gim, cięż­kim ostrzu. Me­ta­lo­wa ozdob­na rę­ko­jeść błysz­cza­ła, jak­by była zro­bio­na ze sre­bra.

      – Ory­gi­nal­na broń – mruk­nął Do­wnar.

      Do­kład­nie obej­rzał nóż i po­ło­żył go na biur­ku. Na­stęp­nie zaś zwró­cił się do obec­nych:

      – Może przej­dzie­cie, pa­no­wie, do są­sied­nie­go po­ko­ju. Chciał­bym chwi­lę po­roz­ma­wiać z pa­nem me­ce­na­sem Na­tor­skim.

      – To ja już nie je­stem po­trzeb­ny – po­wie­dział Ziem­ba.

      – Nie. Na ra­zie dzię­ku­ję. Niech pan bę­dzie uprzej­my za­jąć się sek­cją.

      Ziem­ba za­mknął swą wa­li­zecz­kę i po­kle­pał Na­tor­skie­go po ple­cach.

      – Trzy­maj się, sta­ry. Za­dzwoń po­tem do mnie.

      Za­bra­no zwło­ki. Na­tor­ski i Do­wnar zo­sta­li sami.

      Przez chwi­lę pa­no­wa­ło mil­cze­nie. Do­wnar wol­no za­pa­lił pa­pie­ro­sa. Na­tor­ski bez­myśl­nie pa­trzał w okno. Był już bar­dzo zmę­czo­ny.

      Przed po­łu­dniem cięż­ka spra­wa w są­dzie, po­tem klien­ci, a te­raz zno­wu ta idio­tycz­na hi­sto­ria.

      Głos Do­wna­ra za­brzmiał ostro, ener­gicz­nie.

      – Skąd pan znał tego czło­wie­ka?

      – Kogo?

      – No jak to kogo? Za­mor­do­wa­ne­go.

      – Ja go nie zna­łem. Zo­ba­czy­łem go dzi­siaj tu­taj po raz pierw­szy w ży­ciu.

      – Może pan ze­chce, pa­nie me­ce­na­sie, spo­koj­nie opo­wie­dzieć wszyst­ko od po­cząt­ku. Przy­kro mi, że pana tru­dzę, ale jest to nie­zbęd­ne.

      Na­tor­ski od­chrząk­nął i za­czął opo­wia­dać. Gdy skoń­czył, Do­wnar przyj­rzał mu się z nie­do­wie­rza­niem. Wstał i dłu­gi­mi, po­su­wi­sty­mi kro­ka­mi prze­szedł się po po­ko­ju. Mo­gło się zda­wać, że chce się zo­rien­to­wać w jego roz­mia­rach. Na­stęp­nie zno­wu usiadł, wy­jął pa­pie­ro­śni­cę i po­czę­sto­wał Na­tor­skie­go.

      – Więc w miesz­ka­niu nie było ni­ko­go?

      – Nie.

      – I drzwi były za­mknię­te.

      – Tak, spraw­dza­łem to na­tych­miast po mor­der­stwie. Do­sko­na­le pa­mię­tam.

      – I okno tak­że było za­mknię­te?

      – Tak … Chy­ba tak… Wszy­scy to stwier­dzi­li.

      – Hm. Przy­znam się panu, że jed­ne­go tyl­ko nie mogę zro­zu­mieć. Dla­cze­go, u dia­bła, za­mor­do­wał pan tego fa­ce­ta we wła­snym miesz­ka­niu.

      Na­tor­ski ze­rwał się gwał­tow­nie. Krze­sło z ha­ła­sem upa­dło na pod­ło­gę.

      – Ale ja go nie za­mor­do­wa­łem! Ja go nie za­mor­do­wa­łem! Nie mam z tym nic wspól­ne­go!

      Do­wnar wes­tchnął jak czło­wiek śmier­tel­nie znu­dzo­ny.

      – Niech pan sia­da, pa­nie me­ce­na­sie – po­wie­dział po­jed­naw­czo. – Chciał­bym panu za­pro­po­no­wać, że­by­śmy so­bie tak szcze­rze o wszyst­kim po­ga­da­li i żeby pan zre­zy­gno­wał ze swej tak­ty­ki, któ­ra nie

Скачать книгу