Farma lalek. Wojciech Chmielarz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Farma lalek - Wojciech Chmielarz страница 14
– Adela Siwak?
– Lat jedenaście. Jak Marta. Cyganka. Zaginęła trzy miesiące temu.
Bratkowski zmarszczył brwi.
– Aaa! Cyganka! – wykrzyknął nagle z ulgą. – Ona dopiero miała ogień między nogami. Była jak małe, śliczne zwierzątko, które aż prosiło, żeby je pieścić. Patrzyła na mnie z takim żarem, że nie było ucieczki. Śliczna. Prawdziwa czarodziejka.
Lupa zrobił krok w stronę przesłuchiwanego mężczyzny. Dłoń zacisnął w pięść i wzniósł ją w górę. Mortka poderwał się z miejsca.
– Komisarzu… – powiedział twardo.
Lupa cofnął się pod ścianę. Był cały czerwony ze złości.
– Co się stało z Adelą? – zapytał Mortka, siadając z powrotem.
– Jej też mogłem zrobić krzywdę – oznajmił cichym, ale mocnym głosem Bratkowski.
– Krzywdę? Taką jak Marcie?
– Tak. Taką jak Marcie.
– Gdzie jest ciało?
Bratkowski prychnął, a potem uśmiechnął się szeroko, odsłaniając swoje białe zęby.
– To panowie są policjantami. Panowie powinni ich poszukać. Jak się postaracie, to je odnajdziecie. Obie.
Powinienem poczekać na resztę, pomyślał Mortka i przycisnął pedał gazu, wychodząc łagodnie z górskiego zakrętu. Światła samochodowych reflektorów wydobywały asfalt z ciemności nocy, która tutaj w górach była prawdziwie czarna, a nie pomarańczowa, tak jak w tonącej w blasku ulicznych lamp Warszawie.
Po zakończeniu przesłuchania i odstawieniu Bratkowskiego do aresztu Lupa zabrał się do organizowania grupy poszukiwawczej. Obdzwaniano miejscowych policjantów, nakazując im stawić się jak najszybciej na komisariacie, z szaf wyciągano zakurzone mapy, a z Jeleniej Góry miał przyjechać patrol z psami tropiącymi. Mortka pożyczył od Lupy samochód. Chciał pojechać do domu, wziąć szybki prysznic, coś przegryźć i wrócić.
Jednak po kilkuset metrach, nie do końca wiedząc dlaczego, zamiast do mieszkania skierował się w stronę Strugi Zdrowia. Coś mu nie pasowało w historii Bratkowskiego i to coś na przemian to pojawiało się, to chowało gdzieś w krętych zakamarkach jego mózgu, jakby bawiło się z komisarzem w kotka i myszkę. Musiał jeszcze raz zobaczyć tę drogę. Nie pamiętał żadnego skrętu, kiedy jechał tędy za dnia razem z Lupą. A Bratkowski miał ponoć gdzieś zjechać, gdzieś się ukryć – on, jego duży terenowy samochód i mała dziewczynka, którą zamierzał zgwałcić. Ale czy to naprawdę było możliwe? Czy naprawdę nikt go nie zauważył? Czy nikt nie zwrócił na niego uwagi? Komisarz nie potrafił w to uwierzyć. To był co prawda górski szlak, ale często jeździły nim samochody do Strugi Zdrowia, a mieszkający tam turyści chodzili na piesze wycieczki do miasta i z powrotem.
– Jest! – krzyknął i zahamował gwałtownie.
W tej ciemności prawie przegapił skrzyżowanie, o ile tak można było nazwać przecięcie się asfaltowej wstęgi i na wpół zarośniętej, nierównej gruntowej drogi. Wrzucił wsteczny i cofnął się o kilka metrów, żeby wziąć zakręt. Terenowa toyota ledwo zmieściła się na ścieżce, ale i tak odrobinę się przechyliła. Samochód Bratkowskiego był szerszy. Jeśli rzeczywiście tędy jechał, to prawe koła poruszały się po nierównym zboczu i były znacznie niżej niż lewe. Przez to wóz fragmentem podwozia szorowałby po ziemi, żłobiąc w niej szeroką bruzdę. Mortka nie widział takich śladów przed sobą, dostrzegł jednak koleiny po kołach. A zatem ktoś tą drogą jeździł. Komisarz pojechał tam, dokąd prowadziły ślady.
Stanął po około dwóch minutach jazdy po wertepach, podczas której nieustannie podskakiwał na siedzeniu. Zgasił silnik i wysiadł z samochodu. Otworzył bagażnik, gdzie znalazł linę holowniczą, apteczkę, zapasowe koło i latarkę, którą od razu zabrał ze sobą.
Ruszył przed siebie, świecąc to pod nogi, to po okolicznych zboczach. Zastanawiał się, gdzie Bratkowski mógłby zawieźć Martę, żeby ją zgwałcić, zabić, a potem ukryć zwłoki. Kucnął i nabrał garść ziemi w dłonie. Tak jak się spodziewał, grunt był twardy, bardzo kamienisty. Żeby wykopać w nim dół na ciało, potrzebne były mocna łopata i kilof. Nie znaleźli tych narzędzi w wozie mężczyzny. To oczywiście nie znaczyło, że w dniu popełnienia zbrodni nie miał ich ze sobą. Ale jak sam przyznał, na dziewczynkę natknął się przypadkiem, nie planował gwałtu i morderstwa. A skoro tak, to po co miałby wozić ze sobą sprzęt do robót ziemnych? Mortka z każdą chwilą coraz mniej wierzył w opowieść mężczyzny. Wszystko, co im opowiedział, w dalszym ciągu mogło się teoretycznie naprawdę wydarzyć, ale małe szczegóły sprawiały, że miało to niewiele sensu. A może wcale nie kopał grobu? Ale w takim razie gdzie ukrył ciało?
Mortka stanął jak wryty i poczuł, że włos jeży mu się na głowie. Już wiedział, co zrobił Bratkowski. Naprzeciwko siebie komisarz dojrzał wbitą w zbocze góry betonową framugę i ciemne deski, którymi zablokowano wejście do starej kopalni.
Kilka dni po swoim przyjeździe do Krotowic, w leniwe, pochmurne popołudnie, kiedy nie działo się absolutnie nic, Mortka wybrał się na spacer po mieście i z nudów wszedł do budynku ozdobionego tabliczką: „Izba Historii Krotowic”. Kiedy przekroczył próg, znalazł się przy nim starszy szpakowaty mężczyzna, który, jak się okazało, społecznie prowadził Izbę i z prawdziwą pasją opowiadał zaskoczonemu Mortce o wspaniałych górniczych tradycjach miasta. Policjant nieśmiało wtrącił, że przecież w okolicy nie ma żadnych kopalń.
– Teraz nie – zgodził się kustosz. – Ale tutaj kopano od średniowiecza. Proszę spojrzeć na tę rycinę, to reprodukcja oczywiście, widać na niej dawnych gwarków przy pracy. Aż do XVII wieku wydobywano w Krotowicach rudy metali. Dopiero wojna trzydziestoletnia to przerwała. Wybito wtedy większość mieszkańców miasta, a same Krotowice gospodarczo się załamały. Do górnictwa wrócono po II wojnie światowej, kiedy na rozkaz Sowietów kopano tutaj rudę uranu.
– Uranu?
– Tak. – Mężczyzna pokiwał energicznie głową. – Nie wiedział pan, że w całych Krotowicach jest podwyższony poziom promieniowania? To właśnie z powodu rudy. Uran od nas trafiał później do ZSRR i ruscy budowali z tego atomówki.
– Niesamowite.
– To prawda. Jak pan widzi, mamy w mieście piękną górniczą tradycję. I chociaż obecnie nic się nie kopie, to właściwie wszystkie góry w okolicy podziurawione są dawnymi szybami czy sztolniami – opowiadał podniecony starzec.
I teraz oto Mortka stał przed wejściem do dawnej kopalni. Na betonowych słupach namalowano znak ostrzegający przed promieniowaniem. Deski zasłaniające wejście były stare, czarne i pokryte plamami miękkiego mchu, ale gwoździe, którymi je przybito, miały wciąż metaliczne, względnie czyste główki. Wyglądały na nowe.