Farma lalek. Wojciech Chmielarz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Farma lalek - Wojciech Chmielarz страница 13

Farma lalek - Wojciech Chmielarz Ze Strachem

Скачать книгу

jej się smyrało cipkę. Najpierw paluszkiem, a potem… sam wiesz. Ona to lubiła. Rżnęła się ta mała dziwka jak złoto.

      Bratkowski zadrżał gwałtownie, wyprostował się i otworzył szeroko oczy.

      – Co takiego?!

      – Rżnęła się jak złoto. Z chłopcami w jej wieku, ze starszymi też, takimi, co już wąsik pod nosem mieli. Rozkładała nogi, jak ją tylko poprosić, a kiedy ją pierdolili, to tak śmiesznie piszczała. Ale nie z bólu, bo to jej sprawiało przyjemność. Piszczała z radości, jak małe dziecko, kiedy dostanie watę cukrową.

      – Gówno prawda!

      – Słucham?

      – Gówno prawda! Ona taka nie była. Z nikim się nie… – Bratkowski przerwał, niby żeby wziąć oddech, ale tak naprawdę słowa nie potrafiły mu przejść przez usta. – Była dziewicą – dokończył.

      – Jasne, jasne. Co innego mówią ci chłopcy, którzy ją obracali. I to w każdą dziurę, chociaż najbardziej lubiła po bożemu.

      – Kłamią! Była dziewicą!

      Komisarz prychnął teatralnie.

      – A skąd to możesz wiedzieć?

      – Bo to ja ją rozdziewiczyłem!

      Mortka przełknął ślinę. Odwrócił się w stronę Lupy, który przypatrywał się całej scenie w milczeniu, blady i wściekły.

      – Masz to? – zapytał.

      – Oczywiście.

      – W takim razie robimy przerwę.

      Bratkowski zamarł, a po jego twarzy widać było, że dopiero dociera do niego to, co powiedział. Na przemian malowały się na niej niedowierzanie, zdziwienie, lęk i gniew. Nagle chwycił się za głowę, wbił palce w zaczesane do tyłu włosy i jęknął, skowycząc, jakby ktoś mu wbijał gwoździe w stopę.

      – Pan mnie okłamał – stwierdził pełnym urazy głosem i wycelował oskarżycielsko palec w Mortkę.

      Komisarz wstał od stołu i bez słowa wyszedł z pokoju. Zamknął za sobą dokładnie drzwi, przeszedł kilka kroków i oparł się o ścianę. Oddychał głęboko. Czuł się tak, jakby przed chwilą wytarzał się w czyjejś spermie.

      Mortka wiedział, że każdy pedofil buduje sobie w głowie wyidealizowaną wizję dziecka, które skrzywdził. Wizję, w której ofiara najczęściej była niewinnym, kochanym aniołkiem, niezbrukanym i czystym. Postanowił zniszczyć ten obraz, uderzyć mocno i precyzyjnie, wstrząsnąć Bratkowskim w nadziei, że ten rzuci się do walki, aby chronić swoje chore marzenie, i wtedy się odsłoni. Udało mu się. Ale wcale nie czuł się z tego powodu zadowolony.

      – Wszystko w porządku? – zapytał Lupa, który wyłonił się z pokoju. Przez szparę w na wpół otwartych drzwiach Mortka dostrzegł Bratkowskiego. Mężczyzna siedział za stołem ze spuszczoną głową. Mamrotał coś pod nosem.

      – Tak. W porządku.

      – Cały jesteś zielony.

      – Przejdzie mi. Wracajmy do pracy.

      Lupa zrobił mu miejsce w przejściu. Mortka usiadł za stołem, sięgnął po dokumenty i zaraz je odłożył. Nie miał już czego w nich szukać. Chciał tylko na kilka sekund oddalić moment rozpoczęcia drugiej części przesłuchania.

      – Chce pan coś do picia?

      Bratkowski początkowo nie zrozumiał, że policjant mówi do niego. Potem pokręcił przecząco głową.

      – Proszę opowiedzieć, co się stało.

      – Już powiedziałem przecież – odparł po długiej chwili milczenia.

      – Kiedy pan spotkał Martę?

      – Nie muszę odpowiadać na te pytania!

      – To prawda. Ale byłoby dla pana lepiej, gdyby pan jednak odpowiedział.

      Bratkowski wypuścił z cichym świstem powietrze z ust. Wydawało się, że zaraz coś powie, ale zamiast tego znów zamknął się w sobie.

      – To wydarzyło się wczoraj – zaczął Mortka. – Jechał pan samochodem odwiedzić znajomych w Strudze Zdrowia. W pewnym momencie zobaczył pan, że poboczem drogi idzie samotna dziewczynka. Zatrzymał się pan i wtedy…

      – To nie było tak – ni to szepnął, ni jęknął Bratkowski.

      – A jak?

      – Nigdzie nie szła. Siedziała po prostu na poboczu. Zaparkowałem niedaleko. Długo ją obserwowałem. Myślałem, że jej rodzice są gdzieś w pobliżu. A może wujek czy starszy brat. Ale nikt się nie pojawił, nikt jej nie pilnował. Była zupełnie sama, a dzień zaczynał się tak pięknie.

      – Podjechał pan do niej?

      – Tak. Zaczęliśmy rozmawiać. Mówiła, że idzie na górę. Trochę się mnie bała i musiałem się napracować, żeby zgodziła się wejść do samochodu. Ale się udało. Sama do niego weszła! Do niczego jej nie zmuszałem! – zastrzegł gorączkowo.

      – Rozumiem. Sama weszła do samochodu. Co się wydarzyło później?

      – Pojechaliśmy w las, w stronę Strugi. Skręciłem w boczną drogę, taką leśną ścieżkę, prawdziwe wertepy. Przejechałem kilkaset metrów i się zatrzymałem.

      – Nie protestowała?

      – Protestowała, ale wytłumaczyłem jej, że to skrót.

      – Co się stało, kiedy stanęliście?

      – Wyciągnąłem ją z samochodu. Nie chciałem, żeby tam zostały jakieś ślady. Rzuciłem na ziemię i się z nią ten… zabawiłem. Zerżnąłem ją. I była dziewicą!

      – Broniła się?

      – Tak jak się broni mały kotek. Trochę podrapie, ale krzywdy nie zrobi.

      – Gdzie Marta jest teraz?

      Bratkowski jęknął. Odwrócił głowę w stronę ściany i przeczesał włosy palcami.

      – Mogłem… mogłem ją trochę za mocno przycisnąć. Mogła się trochę za mocno wyrywać. Mogłem jej zrobić krzywdę.

      – Gdzie jest teraz?

      – Zostawiłem ją w lesie.

      – W lesie? Tym między miastem a Strugą Zdrowia?

      – Tak.

      – Gdzie dokładnie?

      Bratkowski potrząsnął głową.

      – Nie

Скачать книгу