Farma lalek. Wojciech Chmielarz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Farma lalek - Wojciech Chmielarz страница 16

Farma lalek - Wojciech Chmielarz Ze Strachem

Скачать книгу

kiedy o mało co nie runęli w dół stromego zbocza. Zahamował w ostatniej chwili. Zadzwonił do Lupy, żeby sprowadzić pomoc. Komisarz pojawił się po piętnastu minutach, pogotowie po kolejnych pięciu. Sanitariusze zabrali Martę i pojechali na sygnale do szpitala. Dźwięk syreny jeszcze długo niósł się po okolicznych górach.

      Dziewczynka przez cały ten czas nie powiedziała ani słowa.

      Od tamtej chwili minęła prawie godzina. Lupa wraz z dwoma innymi funkcjonariuszami stanął obok Mortki. Miejscowi policjanci niepewnie spojrzeli po sobie.

      – Zawiadomiliśmy już prokuraturę w Jeleniej – powiedział Lupa. – Ktoś już do nas jedzie.

      – To dobrze – odpowiedział Mortka i wziął kolejny łyk herbaty.

      Patrzyli na niego wyczekująco, ale żaden się nie odezwał.

      – O co chodzi? – zapytał.

      Lupa najwyraźniej został wyznaczony do mówienia, bo zrobił krok w stronę komisarza.

      – Nigdy tutaj czegoś takiego nie mieliśmy.

      – A więc chcecie…

      – Gdybyś mógł.

      – Ale ja nie jestem od was.

      – Nigdy tutaj czegoś takiego nie mieliśmy – powtórzył Lupa.

      Mortka przyjrzał się twarzom pozostałych policjantów i zrozumiał, że nie mają pojęcia, co zrobić ani jak się zachować. Ktoś musiał nimi pokierować. Teoretycznie powinien to być prokurator, ale oni rzadko się pojawiali na miejscu odnalezienia zwłok, a jak już byli, to nie mieli nic wartościowego do powiedzenia. Padło więc na niego. Zaklął cicho pod nosem i pomyślał, że jeśli ma się zająć tą sprawą, to będzie musiał się jednak nauczyć imion pozostałych funkcjonariuszy z Krotowic.

      – Dobrze – powiedział. – Po pierwsze, znajdźcie mi najmłodszego stażem policjanta w komisariacie.

      – To będzie Kamil.

      – Jest tutaj?

      – Tak.

      – Świetnie.

      Mortka sięgnął do kieszeni, wyciągnął klucze od mieszkania i rzucił je stojącemu najbliżej policjantowi.

      – Daj mu to, powiedz, gdzie mieszkam, i niech migiem przywiezie mi suche spodnie. Jasne?

      – Tak.

      – Przydałyby się też kalosze albo wodery. Załatwcie mi parę. Nie chcę się znowu wymoczyć w tym syfie.

      – Zrobi się.

      – Teraz przejdźmy do poważniejszych rzeczy. Lupa, wybierz jednego lub dwóch bardziej kumatych chłopaków i daj im aparat fotograficzny. Jeden albo dwa, w zależności od tego, ile macie na stanie.

      – Niewiele.

      – Potrzebujemy jak najwięcej. W razie czego niech ktoś pojedzie do domu i przywiezie swój prywatny. Zdjęcia z komórki, jeśli nie ma innej możliwości, też mogą być.

      – Dobrze.

      – Tych dwóch chłopaków powinno się przejść po okolicy i sfotografować ślady opon. Jeśli potrafią, niech zrobią odlewy gipsowe. Koniec końców pewnie się okaże, że wszystkie bieżniki należą do naszych samochodów, ale kto wie, może nam się poszczęści. Potem niech poszukają innych rzeczy. Nitek, strzępów ubrań, odcisków butów. Wszystko, co znajdą, mają najpierw obfotografować, a później ostrożnie zebrać. – Przerwał na moment, żeby wziąć kolejny łyk herbaty. –Ja, ty i wy, panowie, a do tego wasz technik kryminalny robimy to samo, ale pod ziemią – kontynuował. – Sęk jednak w tym, że tam jest ciemno jak w dupie. Pewnie nie macie generatora Diesla na stanie, a nawet jeśli, to nie wyobrażam sobie, żebyśmy go znosili do kopalni. Dlatego trzeba skombinować jak najwięcej jak najmocniejszych latarek.

      – Rosecki – Lupa zwrócił się do stojącego nieopodal brzuchatego policjanta, który nerwowo przestępował z nogi na nogę – zajmiesz się tym.

      – Tak jest.

      – Co dalej, Kuba?

      – Plan jest taki. Wchodzimy do kopalni. Rozstawiamy światła. Im dalej od zwłok, tym lepiej. Potem dzielimy się terenem i fotografujemy wszystko, dosłownie wszystko, metr po metrze. Macie uważać na to, żeby zdjęcia wyszły ostre. I postarajcie się nie oślepiać nawzajem fleszami.

      Zawiesił głos i obracał w dłoniach plastikowy kubek. Przypomniał sobie telefon od Oli. A więc są już w Warszawie, pomyślał i zrobiło mu się przykro, że nie zdążył się pożegnać z synami. Mógłby zadzwonić i pogadać. Ale nie, nie w takiej chwili. Jego dłoń zatrzymała się w połowie drogi do kieszeni, w której schował telefon.

      – Weźmy się do pracy – powiedział do policjantów.

      Jego głos zabrzmiał dziwnie głucho.

      Pół godziny później brodził po kostki w wodzie. Tym razem miał na nogach wysokie kalosze wędkarskie i suche spodnie. Po blisko dziesięciu minutach udało im się tak zamontować latarki, żeby w miarę rozświetlały podziemną salę ze zwłokami. Ich promienie sprawiły, że pomieszczenie skurczyło się drastycznie. Przed chwilą tonęli w nieskończonej ciemności, teraz tkwili w klaustrofobicznej klitce. Wciąż jednak w pomieszczeniu było zbyt dużo cieni, cieni, które mogły skrywać ślady, tropy, dowody.

      – Co to właściwie za miejsce? – zapytał Mortka.

      – Stare sanatorium radonowe – wyjaśnił Rosecki. – Zwozili tutaj chorych po tym, jak zakończono kopanie uranu. Podobno inhalacja tutejszym powietrzem pomaga przy niektórych schorzeniach układu krążenia i takich tam. Ale w pewnym momencie sanatorium też zamknęli. Nawet nie wiem dlaczego.

      Mówił szeptem, odwracając wzrok od miejsca, gdzie leżały ciała. Mortka podziękował mu ruchem głowy i podszedł do trupów. Długo przyglądał się plątaninie kończyn, bladej, nagiej skórze pokrytej tym samym brązowym grzybem, który jak gruby dywan osiadł na powierzchni wody.

      – Jezu – szepnął Lupa, który podszedł do komisarza. – Ile ich tu właściwie jest?

      – Nawet nie potrafię policzyć – odpowiedział Mortka. – Cztery? Pięć? Dowiemy się, jak je wyniesiemy na powierzchnię.

      – Wszystkie to kobiety?

      – Chyba tak.

      Nachylił się nad zwłokami, które ułożono chaotycznie jedne na drugich. Wszystkie były zupełnie nagie. W świetle latarek komisarz dostrzegał teraz wyraźnie to, co umknęło mu w chwili, kiedy znalazł Martę – głębokie rany na udach, brzuchu, piersiach. Jakby ktoś rzeźbił w ludzkim mięsie.

      – Co to, kurwa, jest? – szepnął sam do siebie.

      Przez wiele lat pracy w policji nigdy nie widział niczego podobnego.

Скачать книгу