Farma lalek. Wojciech Chmielarz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Farma lalek - Wojciech Chmielarz страница 12

Farma lalek - Wojciech Chmielarz Ze Strachem

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      – Trzeba było zadzwonić po Jelenią Górę – mruknął Lupa. – Ich technicy nie chleją tak jak nasz.

      – Trzeba było – powtórzył jak echo Mortka.

      – Założę się, że nic nie znajdzie – mruknął Lupa.

      – Pewnie nie.

      – Jak go znam, to zadeptał to, co było do zadeptania.

      – Pewnie tak – zgodził się Mortka i poczuł przypływ złości na samego siebie. To on nalegał, żeby się pospieszyć i nie czekać na przyjazd techników z Jeleniej Góry. Teraz żałował.

      Odwrócił się od okna. Podszedł do biurka, chwycił leżące tam papiery i wsadził je do białej teczki zawiązywanej na sznurek. Dorzucił jeszcze zdjęcie zaginionej dziewczynki, które dostarczyli rodzice Marty.

      – Miejmy to już za sobą – powiedział.

      Lupa wskazał mu drogę do pokoju przesłuchań.

      Kiedy weszli, Bratkowski bawił się pustą szklanką, w której wcześniej podano mu wodę mineralną. Turlał ją po stole, popychając na jednym krańcu i łapiąc na drugim, nim spadła na ziemię. Usłyszawszy policjantów, podniósł głowę. Jego twarz wyrażała tylko czyste i szczere znudzenie.

      – Mogę już iść? – zapytał. – Zrobiłem, co chcieliście. Przyjechałem z wami, pozwoliłem wam przeszukać swój samochód, a teraz tu siedzę… Jezu… właściwie, ile już czasu minęło?

      Nie odpowiedzieli. Pokój przesłuchań krotowickiej policji nie zasługiwał na swą szumną nazwę. Było to pomieszczenie służące jako składzik na rzeczy codziennego użytku lub miejsce pracy dla tych policjantów, którzy nie mieścili się gdzie indziej. Dlatego zanim umieszczono w nim Bratkowskiego, minęło piętnaście minut, w czasie których mężczyzna obserwował, jak funkcjonariusze wynoszą z pokoju stare krzesła, ryzy papieru, szczotki, mopy wraz z wiadrem na wodę, zakurzony monitor i jedno biurko. Wszystko teraz leżało na korytarzu, przez co, żeby nim przejść, trzeba było niemalże chodzić bokiem.

      Mortka zajął miejsce za stołem, a Lupa podszedł do stojącej w rogu kamery.

      – Będę nagrywał – oznajmił i włączył urządzenie.

      Bratkowski posłał mu zdumione spojrzenie, a potem odchylił się lekko na krześle i założył dłonie na brzuch. Uśmiechał się. Mortka odniósł wrażenie, że Bratkowski już się zastanawia, jak opowiedzieć o tym wszystkim pozostawionym w Strudze Zdrowia znajomym, żeby osiągnąć najlepszy towarzyski efekt.

      – Jak się pan nazywa? – zaczął komisarz.

      – Grzegorz Bratkowski.

      – Adres zameldowania?

      – Wrocław.

      – Ulica?

      – Przecież macie to na dowodzie osobistym, który mi zabraliście – odpowiedział Bratkowski i prychnął rozbawiony.

      – Adres zamieszkania?

      – Wynajmuję tu w okolicy taką chatę letniskową. Od dłuższego już czasu.

      – Ale dalej jest pan zameldowany we Wrocławiu?

      – Tak. To chyba nie jest karalne?

      – Jest. Ale tym akurat nie będziemy się teraz kłopotać. Czym się pan zajmuje?

      – Zajmuje?

      – Zawodowo.

      – Jestem rentierem – oznajmił dumnie Bratkowski, huśtając się na krześle. Mortka miał ochotę kopnąć w nogę od mebla, tak żeby mężczyzna się przewrócił.

      – Rentierem? Co to znaczy?

      – To znaczy, że zarobiłem dość pieniędzy, żeby żyć z odsetek. To właśnie robię.

      – Zarobił pan? To dziwne… – Mortka przerwał, żeby otworzyć teczkę. Przerzucił kilka kartek, szukając notatek. Właściwie nie musiał tego robić. Wszystko pamiętał, ale dzięki temu drobnemu przedstawieniu chciał zburzyć dobre samopoczucie Bratkowskiego. I udało mu się, bo mężczyzna zamarł w pół ruchu, odchylony do tyłu, od czasu do czasu nerwowo zerkając na ciągle stojącego przy kamerze Lupę. – Z tego, czego się dowiedzieliśmy, wynika, że nigdy nie prowadził pan żadnej działalności gospodarczej, nie był nigdzie zatrudniony ani nie zasiadał w radach nadzorczych lub zarządzie jakichkolwiek spółek. Za to pana ojciec… – Mortka zawiesił głos.

      Bratkowski uśmiechnął się krzywo i ze złością, bo zdał sobie sprawę, że został przyłapany na kłamstwie.

      – Ojciec kiedyś umrze, a wtedy ja wszystko odziedziczę. Te pieniądze są już właściwie moje.

      – Oczywiście, ma pan rację, ale jak na razie nie jest pan żadnym rentierem, ale zwykłym frajerem żyjącym z jałmużny od rodziców. Nawet samochód, którym pan jeździ, jest zarejestrowany na ojca!

      Bratkowski wrócił ze swoim krzesłem do pozycji pionowej i przysunął się w stronę Mortki. Drżały mu nozdrza.

      – I chuj – syknął. – I tak mam więcej kasy od ciebie, glino.

      Komisarz ponownie sięgnął do teczki. Zaczął ją przeglądać. I tym razem doskonale wiedział, gdzie jest to, czego szuka, ale chciał zwiększyć niepokój Bratkowskiego. Udało mu się wyprowadzić go z równowagi. Należało to wykorzystać.

      – Poznajesz tę dziewczynkę? – zapytał, kładąc na stole zdjęcie Marty Gawryś. Bratkowski tylko rzucił na nie okiem i pokręcił przecząco głową. Zareagował odrobinę zbyt szybko. A przynajmniej tak się Mortce wydawało.

      – Nie, nie znam jej – powiedział mężczyzna.

      – Szkoda.

      – Bo co?

      – Bo nic. Ładna jest.

      Bratkowski zerknął raz jeszcze na fotografię i wzruszył ramionami.

      – Nie wiem. Może.

      – Mnie się podoba – ciągnął Mortka. – Bardzo ładna dziewczynka z niej. Lubiła się całować. Nawet bardzo. Z chłopakami, czasami z dziewczynkami.

      – Czemu mi pan to mówi? – zapytał Bratkowski.

      – Bez powodu.

      Mortka zrobił pauzę, żeby przyjrzeć się przesłuchiwanemu przez siebie mężczyźnie. W jego oczach dojrzał coś jakby ciekawość, przyzwolenie na dalszą rozmowę.

      – Całowała się z języczkiem. Jak prawdziwa kobieta. Takie już są niektóre dzieci. Bardzo, ale to bardzo chcą być dorosłe. A jak jakiś chłopak jej się podobał, to brała jego dłoń i kładła sobie na piersi. Co ja mówię, piersi! Takie małe cycuszki

Скачать книгу