Farma lalek. Wojciech Chmielarz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Farma lalek - Wojciech Chmielarz страница 5
– Co się dzieje, Boguś? – zapytał Mortka.
Lupa drgnął. Potem wskazał kciukiem na samochód.
– Wskakuj. Wytłumaczę ci wszystko po drodze.
Nie czekając na odpowiedź, Lupa zajął miejsce kierowcy. Mortka obszedł auto i wsiadł po drugiej stronie. Ruszyli, zanim zdążył zapiąć pasy.
– To o co chodzi? – ponowił pytanie Mortka.
Lupa westchnął ciężko.
– Jeśli Marta naprawdę zaginęła, to by była druga dziewczynka w tym wieku, która zniknęła w okolicy w ciągu ostatnich trzech miesięcy.
Mortka zmarszczył brwi.
– Czytałem wasze akta – powiedział. – Nie było w nich zgłoszenia o zaginięciu dziecka.
– Bo go nie ma. Nigdy nie złożono formalnego zawiadomienia.
– Nie rozumiem.
– Proste. Dziecko zniknęło, ale rodzice uważają, że nie ma sprawy.
– Co to za rodzice?
– Cygańscy – odpowiedział Lupa.
Mortka zapadł się głębiej w fotelu. W Krotowicach mieszkało około dwustu, trzystu Romów. W miasteczku, które liczy około dziesięciu tysięcy mieszkańców, to nie jest dużo, ale Romowie sprawiali wrażenie, że jest ich trzy razy więcej. Niemal wszyscy zajmowali budynki komunalne przy ulicy, którą miejscowi ochrzcili mianem Harlemu.
Mortka zorientował się już na początku swojego pobytu, że Krotowice mają z tym problem. Kiedy pojawiła się plotka, że do miasta miałoby się sprowadzić jeszcze kilkanaście romskich rodzin, o mało nie doszło do zamieszek. Przygotowywano demonstrację przed ratuszem, do radnych wysłano anonimowe groźby, których autora nie udało się ustalić.
Mieszkańcy zazdrościli Romom programów pomocowych i socjalnych, a przy tym twierdzili, że Romowie, po pierwsze, nie pracują, po drugie, nie chcą pracować, a po trzecie, są głośni, śmiecą, nie pilnują swoich psów i dzieci oraz bywają niebezpieczni, szczególnie wtedy, kiedy są pijani. Zarazem Romowie wcale nie spieszyli się do integracji z miejscową społecznością i czasami trudno było nie odnieść wrażenia, że większość z nich całe dnie spędza na leniwym włóczeniu się po okolicy lub na niekończących się rozmowach o wszystkim i niczym. Miejsce takich dyskusji można było potem rozpoznać po porzuconych na chodnikach stosach łupin po pestkach słonecznika i dziesiątkach niedopałków. Rezultat tego był taki, że obie społeczności nie przepadały za sobą.
– Opowiedz mi o tej cygańskiej dziewczynce – poprosił Mortka.
– Adela Siwak, lat jedenaście. Zaginęła mniej więcej dwa tygodnie przed twoim przyjazdem. Rodzice odmówili złożenia zawiadomienia.
– Jak to uzasadnili?
– Nijak. Nie gadali z nami.
– Tak po prostu?
– Tak po prostu.
Mortka zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć odpowiednie przepisy z Kodeksu rodzinnego i opiekuńczego.
– A prokurator? Kurator? Opieka społeczna? Ktokolwiek? Nie mogliście ich przycisnąć?
– Pewnie mogliśmy – odpowiedział ponuro Lupa. – Ale sam wiesz, jak jest.
– Jak jest?
– To pieprzeni Cyganie, Kuba. Nikt ci tego głośno nie powie, ale nastawienie jest takie, że jednego Cygana mniej, to jeden problem mniej. Zaginęła jedenastoletnia dziewczynka, a wszyscy, wszyscy mają to, kurwa, w dupie. – Policjant uderzył pięścią w kierownicę. – Chociaż oczywiście w papierach wszystko się zgadza. Dokumenty krążyły elegancko od jednego biurka do drugiego, aż wreszcie wylądowały w szufladzie. I tyle. Ale jak teraz zniknęła jedna z naszych, to pewnie wkrótce sprowadzą tu pieprzony helikopter. Chuj wie, na co, jak tu wszędzie lasy.
Lupa niemal trząsł się ze złości. Ta sprawa go wyraźnie poruszyła, a Mortka dziwił się, że nigdy wcześniej o niej nie rozmawiali. Ostatnio spędzali razem sporo czasu. Dwaj policjanci i Tomasz Nowak, lekarz z miejscowego szpitala, spotykali się wieczorami w barze o wdzięcznej nazwie USA, gdzie marnowali czas, pijąc piwo oraz oglądając mecze piłki nożnej i siatkówki. Mortki wydarzenia sportowe za bardzo nie obchodziły. Nie potrafił wskrzesić w sobie kibicowskiego ducha, którego wybiły mu na początku służby wizyty na stadionie przy Łazienkowskiej, dokąd wysyłano go razem z resztą oddziału prewencji i gdzie na ich głowy leciały w najlepszym razie petardy i zwoje papieru toaletowego. Niemniej cieszył się towarzystwem Nowaka i Lupy. Pomagało mu lepiej znieść to karkonoskie zesłanie. Podczas długich godzin, kiedy siedzieli wpatrzeni w telewizor nad regularnie napełnianymi kuflami, rozmawiali o pracy, rodzinie, dzieciach i tysiącach innych spraw, które akurat wpadały im do głowy. Nigdy jednak nie padło nazwisko romskiej dziewczynki.
– Nie rozumiem, dlaczego rodzice…
– Jesteśmy dla nich nieczyści – przerwał mu w pół słowa Lupa. – Mają coś takiego, co nazywają romanipen. To rodzaj kodeksu honorowego. Według niego każdy, kto współpracuje z policją, podpada pod wielkie skalanie. Nie wiem, jak oni to nazywają po swojemu. Po prostu taki Cygan sam staje się nieczysty. Hańba spada na niego i na jego rodzinę, a on sam przestaje być Cyganem.
– Co takiego?
– Kuba, sam tego dobrze nie rozumiem, ale tak właśnie jest. Jeśli jakiś Cygan współpracuje z policją, przestaje być Cyganem. Nie można z nim jeść, mieszkać, rozmawiać. Wyrzuca się go poza nawias społeczności. Dożywotnio. To najcięższa kara.
Wyjechali poza miasto i skierowali się obwodnicą Krotowic w stronę szpitala miejskiego. Urządzono go w ogromnym poniemieckim gmachu, umiejscowionym na zboczu pobliskiej góry. Z tarasu na pierwszym piętrze rozciągał się piękny widok na Śnieżkę, a sam szpital z daleka przypominał luksusowy hotel. Dopiero kiedy podjechało się bliżej, czar pryskał – sanatorium rodem z Czarodziejskiej góry zmieniało się w kolejny niedoinwestowany zakład opieki medycznej.
– Nie współpracują z policją – powiedział Lupa ni to do Mortki, ni to do siebie – mają własny język, inny kolor skóry. Kurwa, gdyby byli choć trochę sprytniejsi, to mielibyśmy z nimi duży problem.
– Wiem, o czym mówisz. Na Mazowszu zastanawiamy się, co zrobić z Wietnamczykami.
– Też nie chcą sypać?