Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 5
– A ty sobie wyobrażasz, że ja tam, na tej wsi do reszty zgłupiałem? – roześmiał się Grabiecki. – Nie od dzisiaj chyba się znamy i ja zaraz, panie dzieju, zmiarkuję, czy masz jakieś kłopoty, czy nie masz. Może ci potrzeba trochę gotówki. Mów szczerze.
Potrząsnęła głową.
– Nie o pieniądze chodzi. Ostatnio, Bogu dzięki, zarabiam jako tako. Nie są to oczywiście wielkie rzeczy, ale na skromne utrzymanie wystarczy.
– Więc czym się martwisz?
– Martwię się Piotrem.
– Zbroił coś?
– Wdaje się w bójki. Bije chłopaków. Nie dalej jak wczoraj był u mnie sierżant Banasik z milicji, bardzo porządny człowiek i życzliwy. Mówił, żebym uważała na syna, bo jak jeszcze kogoś pobije, to go dadzą na kolegium, a nawet i do sądu sprawa może pójść.
– A kogóż on tak bije i dlaczego?
– Mówi, że go napadają i że musi się bronić.
– No… jak go, panie dzieju, napadają, to chyba że się musi bronić. Nie byłby mężczyzną.
– Ostatnio podobno dwóch go napadło.
– I z dwoma sobie poradził?
– Odwieźli ich do szpitala.
Pan Szymon z zadowoleniem zatarł ręce.
– Do szpitala, powiadasz? Zuch chłopak, jak mi Bóg miły, zuch chłopak.
Pokręciła głową zafrasowana.
– Widzisz, Szymku, to nie jest zupełnie tak, jak ci się zdaje. Obawiam się, że Piotruś w ten sposób się wyżywa. Jest zdrów, silny, uprawia różne sporty, nauczył się tych jakichś boksów i teraz się popisuje. Nie bierze się do żadnej stałej pracy ani się nie uczy. Bardzo się nim martwię, bardzo. Właśnie chciałam się z tobą naradzić. Miałam zamiar napisać…
– Że się do roboty nie bierze i że się nie uczy to źle – przyznał Grabiecki. – Próbowałaś z nim rozmawiać?
– A bo to raz. Co ja się naprosiłam, natłumaczyłam. Wszystko na nic.
– Hm… – pan Szymon szarpnął wąsa i zamyślił się. – Pije?
– Właśnie, że nie. Wcale nie pije. Nie pije i nie pali.
– Ugania za dziewuchami?
– Nie za bardzo. Tak od czasu do czasu ma jakąś sympatię, ale to wszystko na krótko.
– No to czym on się właściwie zajmuje?
Pani Maria wzruszyła ramionami.
– A bo ja wiem. Tak się obija. Gimnastykuje się. Wali w taki worek, który sobie w drzwiach powiesił. Czasem dostanie jakąś dorywczą robotę. Zna się trochę na ślusarstwie, trochę na hydraulice, trochę na elektrotechnice. Ale porządnie nic robić nie umie. Jest sprytny, inteligentny, jakby chciał, to na pewno do czegoś by w życiu doszedł.
– A może by on, panie dzieju, przyszedł do mnie, do roboty. Nauczyłby się ogrodnictwa, poznałby pracę na roli. Mnie ogromnie pomoc potrzebna.
– To byłoby znakomicie – zapaliła się pani Maria. – Ale obawiam się, że on nie zechce – dodała wątpiąco.
Pan Szymon klepnął się po kolanie.
– Zobaczymy. Może nabierze ochoty do wiejskiego życia. Porozmawiam z nim, panie dzieju. Może go namówię.
– Bardzo ci będę wdzięczna, Szymku, bardzo.
Pogawędzili jeszcze trochę o dawnych czasach, powspominali. Wreszcie Grabiecki zaczął się szykować do drogi.
– Nie zaczekasz na Piotrusia?
– Pan Bóg jego wie, kiedy przyjdzie, może późno. A ja znowu nie chcę się tak tłuc tym moim gratem po nocy.
– Wypiłeś, Szymeczku. Nie wiem, czy to bezpiecznie, żebyś prowadził wóz – zaniepokoiła się pani Maria.
Roześmiał się serdecznie.
– Bójże się Boga, Maryniu. Co ty wygadujesz? Zupełnie tak jakbyś mnie dzisiaj pierwszy raz zobaczyła. Po paru kropelkach tej damskiej naleweczki… Owszem, bardzo smaczna, ale żebym nie mógł prowadzić wozu… Tak się jeszcze, siostrzyczko, nie zestarzałem. No, bądź zdrowa. O tych projektach Pietrkowi nie wspominaj. Sam mu powiem. Przyjadę za kilka dni. Może w sobotę. Obiecuję. Trzymajcie się, kochani.
– A ucałuj od nas Stasię i Haneczkę – powiedziała pani Maria, ściskając brata na pożegnanie.
– Ucałuję, ucałuję. Bądź spokojna. Ja do całowania jedyny. Stasię, Hankę wycałuję, a jak się tam jeszcze przy okazji jaka trafi niebrzydka, to i jej całusa nie poskąpię. Powiem, że to od ciebie.
Pogroziła mu palcem.
– Oj, Szymek, Szymek. Widzę, że ci ciągle głupstwa chodzą po głowie.
Pośmieli się jeszcze trochę, wreszcie pan Szymon wpakował się nie bez pewnego wysiłku do swojej za ciasnej na jego wzrost i tuszę syrenki i ruszył w pow-rotną drogę.
Zaraz na początku tygodnia zaszło coś takiego, że pan Grabiecki przyśpieszył swą zapowiedzianą na sobotę wizytę u siostry i już w czwartek z rannym brzaskiem pojawił się w Wołominie. Tym razem zastał siostrzeńca, który zajęty był podnoszeniem sztangi.
Kiedy wyładowali z wozu nową porcję wiejskich wiktuałów, pan Szymon klepnął z zadowoleniem Piotra po plecach.
– Na krzepkiego chłopaka wyrosłeś. Nie ma co mówić. Podobno strasznie rozrabiasz.
– Kto to wujowi mówił?
– A wróbelki mi opowiadały. Takie bestie wścibskie, że nic się przed nimi nie ukryje. No i jak to jest właściwie z tym biciem?
– Ja nikogo nie zaczepiam, ale jak mnie kto zaczepi, to się bronię. I wtedy uderzę. Możliwe, że czasem za mocno.
Grabiecki podkręcił wąsa.
– Za mocno, powiadasz? No cóż… jak byłem młody, to także mi się, panie dzieju, zdarzyło kogoś niesympatycznego w mordę trzasnąć. Nie będę się wypierał. Ale zawsze uważałem, żeby człowiekowi krzywdy nie zrobić. Bo to widzisz, Pietrek, u nas krzepa w koś-ciach to rodzinne. Mój dziadek miał siedemdziesiąt lat, a jeszcze dwieście kilo brał bez wysiłku na plecy. Twoja matka także bardzo silna kobita od maleńkości, a i twój ojciec był kawał mocnego chłopa. Masz po kim dziedziczyć. Ale z tym biciem to trzeba uważać, bo widzisz, jak za mocno uderzysz, to możesz zabić. I wtedy kłopot, panie dzieju.
– Piotruś mi obiecał, że będzie unikał takich