Szantaż. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Szantaż - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 10

Szantaż - Zygmunt Zeydler-Zborowski Kryminał

Скачать книгу

opi­nii na­szej kli­ni­ki, ale i pań­skiej opi­nii.

      – Nic na to nie po­ra­dzę – mruk­nął Pa­weł.

      Su­chań­ski zga­sił pa­pie­ro­sa, wstał i prze­szedł się po po­koju.

      – Więc pan, pa­nie dok­to­rze, nie wi­dzi ja­kiejś re­al­nej przy­czy­ny, któ­ra by mo­gła uspra­wie­dli­wić zgon Wa­rzyc­kie­go?

      – Nie, nie wi­dzę.

      – Po­zo­sta­je nam oczy­wi­ście jesz­cze sek­cja, któ­rą trze­ba bę­dzie zro­bić. Zo­ba­czy­my. No to na ra­zie do wi­dze­nia. Nie za­trzy­mu­ję pana.

      Po wyj­ściu pro­fe­so­ra, Pa­weł po­wlókł się ocię­ża­le do po­koju le­ka­rzy. Drzwi były uchy­lo­ne. Po­sły­szał drwią­cy głos Ra­wic­kie­go.

      – Wy­ro­stek tak­że trze­ba umieć zo­pe­ro­wać.

      – Nie wąt­pisz chy­ba, że Pa­weł umie – od­po­wie­dzia­ła Jo­anna.

      – Może i umie, nie wiem. W każ­dym ra­zie jak­bym tak ja miał się ope­ro­wać, to wo­lał­bym, żeby mi to zro­bił kto in­ny, ktoś nie­prze­zna­czo­ny do wyż­szych ce­lów.

      Ra­wic­ki jesz­cze coś mó­wił. Pa­weł już nie słu­chał. Od­wró­cił się i szedł ko­ry­ta­rzem wol­nym, ocię­ża­łym kro­kiem. Ogar­nę­ło go zu­peł­ne znie­chę­ce­nie. Miał tego wszyst­kie­go do­syć. Naj­chęt­niej rzu­cił­by ope­ra­cje, pa­cjen­tów, całą kli­nikę i wy­je­chał gdzieś na głu­chą wieś, gdzie nikt by go nie znał i gdzie nikt by nie wie­dział, że on jest chi­rur­giem. Co to by­ła­by za roz­kosz móc przez ja­kiś czas nie ope­ro­wać, nie my­śleć i nie mó­wić o cho­ro­bach i o me­dy­cy­nie. Bo na­wet je­że­li wy­jeż­dżał na urlop, co ostat­nio zda­rza­ło mu się co­raz rza­dziej, to na­tych­miast spo­ty­kał zna­jo­mych i przy­ja­ciół, któ­rzy uwa­ża­li za swój obo­wią­zek roz­ma­wiać z nim o naj­now­szych zdo­by­czach wie­dzy le­kar­skiej, wy­py­ty­wa­li o ope­ra­cje, skar­ży­li się na swe do­le­gli­wo­ści.

      W Za­ko­pa­nem czy nad mo­rzem żył w dal­szym cią­gu w krę­gu tych sa­mych za­gad­nień i wła­ści­wie czuł się nieo­mal tak, jak­by nie opusz­czał kli­ni­ki.

      – Pa­nie dok­to­rze.

      Drgnął i od­wró­cił się.

      – Cze­ka­ją na pana na sali ope­ra­cyj­nej.

      – Do­brze. Już idę.

      Tym ra­zem asy­sto­wał mu Ka­li­now­ski, mło­dy, świe­żo upie­czo­ny le­karz.

      – Dzień do­bry, pa­nie Ta­de­uszu – po­wie­dział Pa­weł, si­ląc się na swo­bod­ny, bez­tro­ski ton.

      Pa­cjent le­żał już na sto­le ope­ra­cyj­nym. Był to dwu­dzie­sto­pa­ro­let­ni chło­pak, do­brze za­po­wia­da­ją­cy się bok­ser w wa­dze pół­cięż­kiej. Ope­ra­cja pę­che­rzy­ka żół­cio­we­go. Wcze­śnie roz­wi­nię­ta ka­mi­ca.

      – Go­to­we do nar­ko­zy?

      – Go­to­we.

      Pa­weł przez chwi­lę przy­glą­dał się mu­sku­lar­ne­mu cia­łu mło­de­go atle­ty. Gdzieś głę­bo­ko na sa­mym dnie pod­świa­do­mie zro­dził się nie­po­kój. A je­że­li zno­wu… Po­czuł na so­bie wy­cze­ku­ją­cy wzrok Ka­li­now­skie­go. Zbyt ener­gicz­nie po­chwy­cił lan­cet.

      Te­raz już nie ma cza­su na wa­ha­nie, nie­po­ko­je, wąt­pli­wo­ści. Pa­da­ją sło­wa szyb­kie i twar­de, jak ostrze chi­rur­gicz­ne­go noża. Lu­dzie po­chy­le­ni nad ope­ra­cyj­nym sto­łem pra­cu­ją z pre­cy­zją ma­szy­ny. Ani jed­ne­go zbęd­ne­go ge­stu, ani jed­ne­go nie­po­trzeb­ne­go spoj­rze­nia. Raz pusz­czo­ny w ruch me­cha­nizm do kra­ja­nia lu­dzi dzia­ła nie­omyl­nie.

      Pa­weł skoń­czył w re­kor­do­wym cza­sie i ode­tchnął z ulgą. Ope­ra­cja uda­ła mu się zna­ko­mi­cie. Czuł, że sło­wa uzna­nia wy­po­wia­da­ne przez asy­stu­ją­cych mu lu­dzi są szcze­re. To była rze­czy­wi­ście do­bra ro­bo­ta. W jed­nej chwi­li opu­ści­ło go znie­chę­ce­nie, nie­po­kój, apa­tia. Zno­wu po­czuł się sobą, od­zy­skał wia­rę we wła­sne siły. Za­po­mniał o Wa­rzyc­kim, któ­ry nie da­lej jak wczo­raj, le­żał tu na tym sto­le. Na ko­ry­ta­rzu po­de­szła do nie­go Jo­an­na.

      – No i jak? Jak ci po­szło z tym bok­se­rem?

      – Zna­ko­mi­cie. Wy­gra­łem pierw­szą run­dę.

      – Ale mecz jesz­cze nie­skoń­czo­ny.

      Spoj­rzał na nią uważ­nie.

      – Co masz na my­śli?

      – Nic. Tak so­bie za­żar­to­wa­łam.

      – Masz ra­cję – po­wie­dział po­waż­nie­jąc. – Do­pó­ki pa­cjent nie wyj­dzie ze szpi­ta­la, mecz trwa.

      – Cze­ka­ją tu ro­dzi­ce tego chłop­ca. Po­mów z nimi chwi­lę. Uspo­kój ich.

      Sta­ry Bar­to­sik był ślu­sa­rzem. Miał duże, si­wie­ją­ce wąsy i nie­bie­skie oczy o ła­god­nym spoj­rze­niu. Zmie­szał się tro­chę na wi­dok le­ka­rza w bia­łym far­tu­chu. Ukło­nił się nie­zgrab­nie i po­wie­dział:

      – Bo my pro­szę pana dok­to­ra, w spra­wie na­sze­go chło­paka.

      – To nasz je­dy­ny syn – do­da­ła, jak­by się uspra­wie­dli­wia­jąc, Bar­to­si­ko­wa, drob­na, chu­da ko­bie­ta ze znisz­czo­nymi rę­ka­mi i smut­ną, po­żół­kłą twa­rzą.

      Pa­weł uśmiech­nął się przy­jaź­nie.

      – Wszyst­ko w po­rząd­ku. Mogą pań­stwo być zu­peł­nie spo­koj­ni. Za dwa, trzy ty­go­dnie syn wró­ci do domu.

      – Moż­na mu przy­nieść, pa­nie dok­to­rze, coś do je­dze­nia? – spy­ta­ła Bar­to­si­ko­wa. – Są­siad­ka przy­wio­zła wczo­raj ze wsi parę kilo bocz­ku. Pięk­ny bo­czek. Mo­gła­bym przy­nieść Sta­sio­wi. Niech­by się bie­da­czy­sko wzmoc­nił po tej ope­ra­cji.

      Pa­weł opa­no­wał drże­nie warg i po­trzą­snął gło­wą.

      – Na ra­zie cho­re­mu nic nie wol­no da­wać do je­dze­nia. Musi być na ści­słej die­cie. Mógł­by umrzeć, gdy­by się te­raz najadł bocz­ku.

      –

Скачать книгу