Szantaż. Zygmunt Zeydler-Zborowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Szantaż - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 13
Na korytarzu podeszła do niego Elżbieta.
– Czy uważasz, że stan Krysi jest ciężki? – spytała. W spojrzeniu jej wyczytał straszliwy niepokój.
– Ale skądże. Sprawa jest trochę zaniedbana, ale nie ma mowy o jakimś ciężkim stanie. Jutro ją zoperuję i będzie wszystko w porządku.
– Więc nie grozi jej niebezpieczeństwo?
– Absolutnie żadne. Możesz być zupełnie spokojna.
– Bo widzisz, dla mnie to dziecko jest wszystkim, wszystkim i gdyby… – Łzy zabłysły w jej dużych, przerażonych w tej chwili oczach.
Paweł serdecznym ruchem wziął ją pod rękę.
– Mówię ci przecież, kochanie, że nie ma żadnego powodu do obaw. Nie denerwuj się, idź spokojnie do domu. Wszystko będzie dobrze.
– Dziękuję ci – szepnęła. – Bardzo ci dziękuję. Do widzenia. Przyjdę jutro. Pozwolisz?
– Oczywiście.
Odprowadził ją na schody, a potem wrócił i poszedł do gabinetu profesora.
– Bardzo przepraszam, że ja tak niespodziewanie sprowadziłem na klinikę tę małą, ale nastąpiło u niej pewne pogorszenie i dlatego… Miałem panu profesorowi powiedzieć o tym dzisiaj z samego rana, ale zupełnie zapomniałem.
– Zauważyłem, że jest pan ostatnio zdenerwowany – powiedział Suchański. W głosie jego zabrzmiała ledwie dostrzegalna nuta zniecierpliwienia.
Z kliniki wyszedł Paweł po trzeciej. Nie umówił się z Anną na obiedzie. Miała dużo spraw w sądzie i nie mogła przewidzieć kiedy będzie wolna. Nie lubił tych dni, kiedy Anna późno wracała do domu. Był wtedy zły, niezadowolony, gderał i prosił, żeby przestała pracować. – Chcę mieć żonę, a nie adwokata – mówił. W takich sytuacjach odpowiadała niezmiennie: – Zarób tyle, żeby na wszystko wystarczyło, a ja bardzo chętnie przestanę pracować. – Nie znajdował dalszych argumentów do dyskusji, milkł, ale humor pogarszał mu się jeszcze bardziej.
– Przepraszam, panie doktorze.
Odwrócił się i spojrzał zdziwiony. Przed nim stał starszy, może sześćdziesięcioletni mężczyzna, wysoki, dobrze zbudowany, o postawie i ruchach sportowca. Bujna, zupełnie biała czupryna efektownie kontrastowała z opaloną na ciemny brąz, suchą twarzą. Szare oczy, osadzone pod ciemnymi krzaczastymi brwiami, patrzyły z intensywną przenikliwością.
– Słucham pana? – powiedział pytająco Paweł.
– Jestem Mokrzycki, profesor Karol Mokrzycki.
Paweł opanował pierwszy obronny odruch i automatycznie uścisnął wyciągniętą ku sobie dłoń. Był tak zaskoczony tym spotkaniem, że nie wiedział co powiedzieć. Bąknął więc tylko niewyraźnie – Bardzo mi miło – i czekał. Początkowo obawiał się, że mąż Joanny zrobi mu publiczną awanturę, Mokrzycki jednak niczym nie zdradzał rozdrażnienia czy gniewu. Przeciwnie, uśmiechał się bardzo życzliwie i w całej jego postawie nie wyczuwało się groźby.
– Chciałbym chwilę z panem porozmawiać, panie doktorze. Jeśli więc nie ma pan nic przeciwko temu, to może wstąpimy gdzieś na kawę.
Paweł zawahał się, ale Mokrzycki panował już całkowicie nad sytuacją.
– O tutaj, zaraz za rogiem jest bardzo miła, zaciszna kawiarenka. Dają tam nawet zupełnie możliwą kawę. Sądzę, że o tej porze znajdziemy wolny stolik.
Wolny stolik znaleźli i kawa rzeczywiście była dobra. Paweł z dużym zainteresowaniem przyglądał się temu eleganckiemu, starszemu panu, którego, wystudiowane, oszczędne ruchy miały w sobie raczej coś z dyplomaty, aniżeli z naukowca. Wizerunek nakreślony przez Joannę daleko odbiegał od rzeczywistości. W tym opanowanym, doskonale wychowanym, wytwornym mężczyźnie trudno było odnaleźć starego, stetryczałego, maniacko zazdrosnego męża.
– Przepraszam, że pana tak bezceremonialnie zaczepiłem na ulicy – powiedział usprawiedliwiając się Mokrzycki. – Dziwi pana zapewne moje zachowanie.
Paweł uśmiechnął się uprzejmie.
– Bardzo się cieszę, że pana poznałem, panie profesorze.
Mokrzycki wyjął z kieszeni srebrną papierośnicę.
– Przyznaję, że postąpiłem wbrew zasadom dobrego wychowania, ale czasami okoliczności zmuszają nas do rezygnowania z konwenansów. Nie mogłem czekać, aż nadarzy mi się okazja spotkać pana na gruncie towarzyskim. Proszę mi więc wybaczyć ten drobny nietakt.
– Ależ, panie profesorze, bardzo dobrze się stało, żeśmy się poznali – powiedział szczerze Paweł. – Muszę się panu przyznać, że myślałem nawet o tym, żeby pana odwiedzić.
– Byłby pan miłym gościem w moim domu.
– Bo chciałem jakoś wyjaśnić tę trochę niezręczną sytuację – mówił dalej Paweł. – Mam wrażenie, że pan sobie pewne rzeczy może trochę niewłaściwie interpretuje.
– Ma pan na myśli moją żonę?
– Tak. Mam na myśli Joannę.
– Ja także chciałem pomówić z panem, panie doktorze, o Joannie. Bo widzi pan sprawa przedstawia się w ten sposób, że…