Szantaż. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Szantaż - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 15

Szantaż - Zygmunt Zeydler-Zborowski Kryminał

Скачать книгу

so­bie, co prze­ży­wa bied­na Elż­bie­ta. Mu­szę do niej za­dzwo­nić.

      – Ku­pi­łem rzod­kiew­ki – po­wie­dział Pa­weł, chcąc zmie­nić te­mat roz­mo­wy.

      – Ja tak­że. – Ro­ze­śmia­ła się. Mia­ła zwy­czaj śmie­chem roz­ła­do­wy­wać nie­mi­łą at­mos­fe­rę. Przy­cho­dzi­ło jej to z tym więk­szą ła­two­ścią, że Pa­weł od­zna­czał się du­żym po­czu­ciem hu­mo­ru.

      Spoj­rzał na nią po­god­niej.

      – Było coś cie­ka­we­go w są­dzie? – spy­tał.

      – E, ta­kie tam zwy­kłe spra­wy. Nic nad­zwy­czaj­ne­go. Wiesz co? Mam ocho­tę pójść dzi­siaj wie­czo­rem do kina. Przej­rzyj ga­ze­tę.

      – Nie­ste­ty, dzi­siaj nie mogę. Mam dy­żur w szpi­ta­lu.

      – Prze­cież mia­łeś mieć do­pie­ro w przy­szłym ty­go­dniu.

      – Tak, ale mu­szę dzi­siaj za­stą­pić Jo­an­nę.

      Spo­chmur­nia­ła.

      – Słu­chaj no, Pa­weł, czy ta Jo­an­na nie ma przy­pad­kiem w sto­sun­ku do cie­bie zbyt du­żych wy­ma­gań? W ze­szłym ty­go­dniu jeź­dzi­łeś za nią w ja­kiejś spra­wie do Ło­dzi, te­raz zno­wu masz za nią mieć noc­ny dy­żur.

      – Żad­ne wy­ma­ga­nia. To są zwy­czaj­ne ko­le­żeń­skie przy­słu­gi. Chy­ba nie je­steś cią­gle za­zdro­sna o Jo­an­nę?

      – Może i je­stem.

      – Daj­że spo­kój. Tłu­ma­czy­łem ci prze­cież…

      Prze­rwa­ła mu ener­gicz­nie.

      – Wiem, wiem. Sły­sza­łam już to wszyst­ko sto razy.

      – O co ci wła­ści­wie cho­dzi?

      – O nic. Po pro­stu wo­la­ła­bym, żeby Jo­an­na tro­chę mniej się tobą wy­słu­gi­wa­ła.

      – Śmiesz­na je­steś.

      – Może i śmiesz­na, ale mi się to nie po­do­ba.

      – Nie mo­żesz żą­dać, że­bym ze­rwał sto­sun­ki z mo­imi przy­ja­ciół­mi. To są ka­pry­sy. A zresz­tą ty tak­że masz swo­ich przy­ja­ciół. Nie mia­łem pre­ten­sji jak po­szłaś z tym cym­ba­łem na Ju­liet­te Gre­co.

      Po­de­rwa­ła się. Nie mo­gła od razu za­re­pli­ko­wać, gdyż prze­szka­dzał jej w tym duży ka­wał cze­ko­la­dy. Wresz­cie jed­nak wy­ksztu­si­ła:

      – Po pierw­sze, Ma­rian to nie jest ża­den cym­bał, tyl­ko bar­dzo miły chło­pak, a po dru­gie, sam mi za­pro­po­no­wa­łeś, że­bym z nim po­szła. Ku­pi­li­śmy bi­le­ty, ty nie mo­głeś pójść, więc… Nie ro­zu­miem dla­cze­go się cze­piasz.

      Pa­weł na­gle się ro­ze­śmiał. Pod­szedł do Anny i ob­jął ją wpół.

      – A wiesz, że je­steś bar­dzo ład­na, kie­dy się zło­ścisz? Po­do­basz mi się. Daj­my spo­kój tym kłót­niom.

      – No, kie­dy ty za­wsze za­czy­nasz – po­wie­dzia­ła już ła­god­niej.

      – Ja za­czy­nam? Ja? Prze­cież to ty roz­ra­biasz. Wy­star­czy, że­bym wspo­mniał o Jo­an­nie i awan­tu­ra go­to­wa.

      Po­ło­ży­ła mu pa­lec na war­gach.

      – Daj już spo­kój, bo wszyst­ko się za­cznie od po­cząt­ku. Coś ci za­pro­po­nu­ję. Ku­pi­łam szar­lot­ki z kre­mem, któ­re tak lu­bisz. Zro­bię her­ba­ty. Chcesz?

      – Pew­nie, że chcę.

      Wy­pi­li her­ba­tę, zje­dli szar­lot­ki, a po­tem na­sta­wi­li tele­wi­zor. Na­rze­ka­nie na pro­gram te­le­wi­zyj­ny było nie­za­wod­nym spo­so­bem na li­kwi­do­wa­nie nie­sna­sek mał­żeń­skich.

      I tym ra­zem sys­tem nie za­wiódł. Po go­dzi­nie pa­trze­nia na mały ekran za­pa­no­wa­ła mię­dzy nimi ide­al­na har­mo­nia. Pa­weł prze­krę­cił gał­kę i po­wie­dział:

      – Sprze­dam to świń­stwo. Mam już tego do­syć. – Spoj­rzał na ze­ga­rek. – Przy­kro mi, ko­cha­nie, ale będę mu­siał nie­dłu­go iść. Za­dzwo­nię do cie­bie ze szpi­ta­la.

      – Za­cze­kaj, na­szy­ku­ję ci coś do je­dze­nia. W nocy bę­dziesz głod­ny.

      Wsta­ła z tap­cza­nu i po­szła do kuch­ni. Pa­trzył za nią z uśmie­chem. Za każ­dym ra­zem kon­sta­to­wał z praw­dzi­wą sa­tys­fak­cją, że jest bar­dzo zgrab­na.

      Za­wi­nę­ła ka­nap­ki w per­ga­mi­no­wy pa­pier. Wsu­nę­ła je do pla­sti­ko­we­go wo­recz­ka i po­wie­dzia­ła:

      – Od­pro­wa­dzę cię do tram­wa­ju.

      Nie­daw­no pa­dał deszcz. Po­wie­trze było świe­że, wil­got­ne. Na mo­krych chod­ni­kach roz­le­wa­ło się świa­tło ulicz­nych la­tar­ni.

      Anna przy­tu­li­ła się do męża.

      – Bar­dzo cię lu­bię.

      Nad­je­chał tram­waj. Po­ca­ło­wał ją po­śpiesz­nie w poli­czek i wsko­czył do dru­gie­go wa­go­nu.

      W szpi­ta­lu Pa­weł przede wszyst­kim od­wie­dził Kry­się. Spa­ła spo­koj­nie, od­dy­cha­jąc rów­no, ryt­micz­nie. Te­re­sa, któ­ra mia­ła noc­ny dy­żur, po­wie­dzia­ła, że cho­ra przez cały czas czu­ła się zu­peł­nie do­brze, bóle ustą­pi­ły i na­wet na­bra­ła ape­ty­tu.

      – Kto z pa­nią ma dzi­siaj dy­żur?

      – Ma­ry­sia. Czy panu dok­to­ro­wi przy­nieść her­ba­ty?

      – Pro­szę, ale może tro­chę póź­niej. Jak się czu­je ten sta­ru­szek na du­żej sali?

      – Sła­bo. Pro­sił o księ­dza.

      – Po­sła­ły­ście ko­goś?

      – Po­szedł Mi­chał.

      Pa­weł zaj­rzał do cho­rych. Naj­dłu­żej za­trzy­mał się przy łóż­ku sta­re­go ze­gar­mi­strza, któ­ry wła­ści­wie już od paru dni do­go­ry­wał. Zmie­rzył puls cho­re­go i do wy­schnię­tej pier­si przy­ło­żył ste­to­skop.

Скачать книгу