Bajka to życie albo z jakiej jesteś bajki. Wojciech Eichelberger

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Bajka to życie albo z jakiej jesteś bajki - Wojciech Eichelberger страница 3

Автор:
Серия:
Издательство:
Bajka to życie albo z jakiej jesteś bajki - Wojciech Eichelberger

Скачать книгу

raz jest najtrudniejszy – pouczyła Krzywda. – Zobaczysz, dojdziesz do wprawy.

      I rzeczywiście doszedł ojciec do wprawy. Bił synów na śniadanie, obiad i kolację. Na zimno i na gorąco, za karę i na wszelki wypadek. Mocno, lekko, na oślep albo precyzyjnie. Co za różnorodność! Żeby zadać ból i by cierpienie z siebie wypędzić. Za żonę, za niesprawiedliwość, za lata siedzenia w martwocie. Za to, że synowie wciąż rośli i oczy mieli jak matka, a w nich smutek, śmierć, cierpienie, wyrzut. Potem starszy syn bił młodszego, a młodszy, gdy dorósł, oddawał bratu.

      Z chaty dochodziły krzyki i złorzeczenia. Dobiegał płacz. Zadomowiła się tu Krzywda na dobre. Pokochała to miejsce. Czuła się u Titków jak u siebie.

      Już tęsknili synowie za ciszą i marzyli o niej. Ale ciszy nie było, tylko krzyki i łkanie. Ciosy, razy i cięgi. Wszyscy wciąż na siebie krzyczeli.

      Tak urośli synowie i sczerniały ich serca skurczone, zaschnięte. Krzywda zaś miała się dobrze, była szczęśliwa. Pojaśniały jej policzki i potłuściała jeszcze bardziej. Już tu być nie musiała, dalej mogła wędrować, w innym domu zagościć. Zło się samo stawało bez pomocy nijakiej.

      – Wszystko tu będzie jak należy bez mojego pilnowania – rzekła i odeszła, trzaskając drzwiami, aż dom zatrząsł się w posadach.

      Tak mijały lata i synowie wyrośli na mężczyzn.

      Razu pewnego starszy syn Tor wyszedł z domu. Nie było go i nie było. Wreszcie wrócił, ale nie sam.

      – Żenię się, znalazłem tę jedyną – powiedział.

      I wprowadził do izby kobietę. Miała czerwone znamię na policzku.

      – Witajcie – rzekła i usiadła przy stole.

      – Czuję, że jesteś już nasza – odparł rozczulony Titek i przyjął ją z otwartymi ramionami.

      A kiedy ją przytulił, jej drugi policzek zrobił się czarny.

      Tak więc żyli we czworo i cierpieli we czworo. A ich ból był gorący i ciemny. Ciągle krzyki i łzy, ciosy, razy i cięgi. Wszyscy wciąż na siebie wrzeszczeli.

      Razu pewnego młodszy brat Rot wyszedł z domu. Nie było go i nie było. W końcu wrócił, ale nie sam.

      – Żenię się – powiedział i wprowadził do izby kobietę.

      Miała czerwone znamię na policzku. Serdecznie przywitała się z Titkiem i jej drugi policzek poczerniał.

      Titek się wzruszył.

      – Pokocham cię jak własną córkę.

      A więc żyli dalej razem, wszyscy nieszczęśliwi, z bólem zastygłym w twarzach, z rozpaczą pod powiekami, z zaciśniętą w pięściach złością. Nikt nie umiał przestać, zrozumieć, dlaczego to wszystko.

      Pewnego razu żona młodszego brata zapłakała inaczej niż zwykle – głębiej i ciszej. Rot zaś usłyszał ją inaczej niż zwykle – wyraźniej i głośniej. Oniemieli ze zgrozy.

      – Dość – powiedział on.

      – Dość! – krzyknęła ona.

      Lecz co dalej? On próbował już nie bić, próbował nie krzywdzić, ona za to patrzyła mu prosto w oczy zuchwale. Ale to nie pomagało. Ręka sama wybiegała do jej twarzy, wymierzała razy, raniła. Noga sama kopała. Usta krzyczały, wyrzucały straszne słowa. Już nie mogli nic zrobić. Krzywda była ich panią. Królową.

      – Czas opuścić ten dom – postanowiła w końcu żona Rota i poszła pakować kufry.

      – Dokąd pójdziemy? – spytał mąż.

      Nie mieli przecież innego miejsca oprócz tej chaty.

      Poszli, gdzie ich oczy poniosły. Wędrowali przez bezdroża, szukając nowego domu, a po drodze ranili się dalej, znowu i znowu. Tarzali się po piasku na drodze, pełni nienawiści i bezsilnej złości. Takie to było wędrowanie.

      Aż w końcu przystanęli i zdecydowali.

      – Za mało zostawiliśmy. Trzeba oddać coś jeszcze.

      – Mamy tylko skrzynie.

      Zawrócili do domu, zostawili na progu kufry i ruszyli w drogę. Ale to też nie pomogło. Dalej zaciskali pięści. Bez przerwy złorzeczyli. Wciąż siebie krzywdzili, wprawnie i z pasją, a ich naznaczone twarze płonęły nienawiścią, ciemniały od bólu. To się ciągle działo, to się nie kończyło. Szeptało im podstępnie: Jeszcze, jeszcze, jeszcze. Nie umieli przestać.

      Pewnego dnia znowu się zatrzymali. Tak nie mogło dłużej być.

      – Za mało zostawiliśmy. Trzeba oddać coś jeszcze.

      – Ale nic już nie mamy.

      Znów wrócili do domu, zostawili ubrania. Porzucili wspomnienia, pogrzebali sny. Całkiem nadzy ruszyli w drogę. Czuli lekkość, radość i nadzieję. Ale i to nie pomogło, to jeszcze za mało. Dalej krzywdzili się bez końca. Choć tak bardzo chcieli przestać, nie mogli. Nie umieli.

      Więc przypadli do siebie, błagając o przebaczenie. Stali długo w uścisku.

      – Wybacz – mówili do siebie, płacząc.

      Wtedy coś zaczęło się zmieniać, czerwone znamiona na ich policzkach zbladły. Zostały tylko czarne. Uradowały się ich serca, ale zaledwie na chwilę, bo zaraz zaczęli na nowo, krzywdzili się i płakali z bezsilności. To się przepraszali, to znowu bili, kajali się i krzyczeli na zmianę, a Krzywda, ich pani, ciągle upominała się o swoje. Byli nią zarażeni i nią owładnięci.

      – Co robić? – zapłakała żona. – Sami nie damy sobie rady.

      – Co począć? – spytał mąż. – Już nic nie możemy.

      Bezsilni jak suche liście pod drzewem, uklękli przy drodze i prosili o światło. Błagali z rozpaczą, klęczeli z pokorą, szeptali bezsilnie, aż podszedł do nich wędrowiec o dobrych oczach.

      – Szukajcie zaczarowanego źródełka. Pomogło wielu ludziom – poradził, pochylając się nad nimi.

      – Gdzie ono jest? – zapytali, bo ciągle jeszcze mieli promyk nadziei. – Powiedz, to nasza ostatnia szansa.

      – Idźcie wytrwale w stronę horyzontu. To już niedaleko. Znajdziecie na pewno, jeśli naprawdę chcecie. Tylko nie zapomnijcie, po co idziecie, i bądźcie ufni.

      Poszli więc. Tydzień, drugi, trzeci uparcie szukali źródełka, a po drodze ciągle przypominali sobie, po co idą. Wędrowali, błądzili, aż wreszcie znaleźli polanę ze zdrojem. Wkoło wody było pełno ludzi, pochylali się, czerpali kubkami i pili. A kto się napił, odchodził spokojnie i z uśmiechem, jakby odmieniony.

      Rot ukląkł przy zdroju.

      – Obmyjmy

Скачать книгу