Księgi Jakubowe. Olga Tokarczuk

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Księgi Jakubowe - Olga Tokarczuk страница 25

Księgi Jakubowe - Olga Tokarczuk

Скачать книгу

kilka razy przedtem, gdym pracował z reb Mordkem, pojawiało się to męczące i budzące lęk wrażenie, lecz tym razem było tak dojmujące, że zacząłem się bać, jak wtedy, kiedy byłem mały. Poczułem się nagle uwięziony, jak ktoś wrzucony do lochu, w którym za chwilę zabraknie powietrza.

      Wstałem drżący, podłożyłem do pieca, wyciągnąłem na stół księgi, które otrzymałem od reb Mordkego i przypomniawszy sobie, czego on mnie uczył, jąłem łączyć ze sobą litery i medytować nad nimi metodą filozoficzną mojego mistrza. Sądziłem, że to zajmie mi umysł i lęk minie. Tak spędziłem czas do rana, a potem udałem się do swoich zwykłych zadań. I znowu następnej nocy robiłem to samo do trzeciej nad ranem. Leja niepokoiła się moim zachowaniem, wstawała ze mną, delikatnie uwalniała się od rączek rozespanego synka i patrzyła przez ramię, co robię. Zawsze wtedy widziałem na jej twarzy dezaprobatę, lecz to nie mogło mnie powstrzymać. Była bardzo pobożna, nie uznawała żadnych kabał, z podejrzliwością podchodziła też do szabtajskich rytuałów.

      Tej trzeciej dziwnej nocy byłem już tak zmęczony, że po dwunastej zdrzemnąłem się trochę z piórem w dłoni i papierem na kolanach. Gdy się ocknąłem, ujrzałem, że gaśnie świeca, więc wstałem, żeby wziąć nową. Zobaczyłem jednak, że światło nie znika, mimo że świeca zgasła! Wtedy ze zdumieniem zdałem sobie sprawę, że to j a  ś w i e c ę, że ze mnie bije ta poświata, która wypełnia całą izbę. Powiedziałem do siebie głośno: „Nie wierzę w to”, ale światło nie gasło. Zapytałem więc na głos: „Jak to możliwe?”, lecz oczywiście nie usłyszałem żadnej odpowiedzi. Uderzyłem się jeszcze w twarz i poszczypałem w policzek, ale nic się nie zmieniło. Siedziałem tak do rana, z rękami opuszczonymi, zmęczony, z pustką w głowie – i świeciłem! Aż o świcie światło przygasło i w końcu zniknęło.

      I tej nocy zobaczyłem świat zupełnie inaczej, niż widziałem go dotąd – oświetlony popielatym słońcem, mały, marny, kaleki. Ciemność rodziła się w każdym zakamarku, w każdej dziurze. Po świecie tym przetaczały się wojny i zarazy, wylewały w nim rzeki i drżała ziemia. Każdy człowiek wydawał się tak kruchą istotą, że przypominał najmniejszą rzęsę z powieki, pyłek kwiatu. Zrozumiałem wtedy, że życie ludzkie składa się z cierpienia, że to jest właściwa substancja świata. Wszystko krzyczało z bólu. A potem zobaczyłem jeszcze przyszłość, bo świat się zmieniał, znikały lasy i na ich miejsce wyrastały miasta, i działy się inne niezrozumiałe dla mnie rzeczy, lecz i tam nie było żadnej nadziei i następowały takie wydarzenia, których nawet nie mogłem pojąć, bo przekraczały moją zdolność rozumienia. Obezwładniło mnie to do tego stopnia, że padłem z rumorem na ziemię i, tak mi się przynajmniej zdawało, zobaczyłem wtedy, na czym polega zbawienie. Potem wpadła moja żona i zaczęła wołać o pomoc.

O WYPRAWIE Z MORDECHAJEM DO SMYRNY ZA PRZYCZYNĄ SNU O KOZICH BOBKACH

      Mój mistrz Mordechaj jakby wiedział o wszystkim. Kilka dni później pojawił się w Busku znienacka, ponieważ miał dziwny sen. Śniło mu się, że pod synagogą we Lwowie widzi biblijnego Jakuba, który rozdaje ludziom kozie bobki. Większość z obdarowanych oburza się albo wybucha głośnym śmiechem, ale ci, którzy przyjmują ten dar i połykają go z szacunkiem, zaczynają świecić od środka jak lampiony. Dlatego w tym widzeniu i Mordechaj wyciąga dłoń po dar.

      Kiedy mu, uradowany z jego przybycia, opowiadałem o moich przygodach ze światłem, słuchał mnie uważnie i w jego oczach dostrzegłem dumę i czułość. „Jesteś dopiero na samym początku drogi. Gdybyś poszedł nią dalej, wiedziałbyś, że ten świat wokół już się kończy, to dlatego widzisz go tak, jakby był nieprawdziwy, i dostrzegasz nie to światło z zewnątrz, które jest fałszywe i złudne, ale to wewnętrzne, prawdziwe, pochodzące z rozsypanych boskich iskier, które zbierze Mesjasz”.

      Mordechaj uznał, że jestem wybrany do jego misji.

      „Mesjasz już idzie – powiedział do mnie, nachylając się do mego ucha tak, że jego wargi dotknęły małżowiny. – Jest w Smyrnie”.

      Nie zrozumiałem wtedy, co miał na myśli, lecz wiedziałem, że Szabtaj, niech imię jego będzie błogosławione, urodził się w Smyrnie, więc jego miałem w umyśle, mimo że dawno odszedł. Mordechaj zaproponował, żebyśmy razem ruszyli na południe, łącząc interesy i poznanie prawdy.

      We Lwowie Grzegorz Nikorowicz, Ormianin, miał handel turecki – sprowadzał głównie pasy z Turcji, ale handlował także kobiercami i kilimami, balsamem tureckim i białą bronią. Sam zamieszkał w Stambule, żeby stamtąd doglądać interesu, i co jakiś czas jego karawany z cennym towarem ruszały na północ i wracały na południe. Przyłączyć się do nich mógł każdy, nie tylko chrześcijanin, byle wykazał się dobrą wolą i miał na tyle pieniędzy, żeby złożyć się na opłacenie przewodnika i ochrony zbrojnej. Można było wziąć z Polski towar – wosk, łój czy miód, czasem bursztyn, choć nie szedł on już tak dobrze jak kiedyś, trzeba było też mieć się z czego utrzymać po drodze, a na miejscu zainwestować zarobione pieniądze w odrobinę towaru, żeby cokolwiek na całej wyprawie zarobić.

      Pożyczyłem niedużą sumę, Mordechaj zaś dołożył trochę swoich oszczędności. W sumie więc dysponowaliśmy małym kapitałem i szczęśliwi ruszyliśmy w drogę. Było to wiosną 1749 roku.

      Mordechaj ben Eliasz Margalit, reb Mordke, był już wtedy człowiekiem dojrzałym. Nieskończenie cierpliwy, nigdy się nie śpieszył i nie znałem nikogo, kto by miał w sobie tyle dobroci i wyrozumiałości dla świata. Często służyłem mu za oczy do czytania, bo sam już nie widział drobniejszych liter. Słuchał uważnie, a pamięć miał tak dobrą, że umiał powtórzyć wszystko bez błędu. Ale nadal był mężczyzną sprawnym i dość silnym – czasami to ja więcej marudziłem w podróży niż on. Do karawany dołączał kto żyw, kto tylko miał nadzieję szczęśliwie zajechać do Turcji i wrócić do domu – Ormianie i Polacy, Wołosi i Turcy wracający z Polski, często nawet Żydzi z Niemiec. Wszyscy oni w końcu rozchodzili się po drodze, a przybywali inni.

      Szlak prowadził ze Lwowa do Czerniowiec, potem do Jassów wzdłuż Prutu i w końcu do Bukaresztu, gdzie był dłuższy postój. Tam postanowiliśmy odłączyć się od karawany i odtąd niespiesznie podążaliśmy tam, gdzie prowadził nas Bóg.

      Reb Mordke w czasie postojów dodawał do tytoniu, który paliliśmy w fajkach, małą grudeczkę żywicy, co sprawiało, że nasze myśli unosiły się wysoko i sięgały daleko, a wszystko wydawało się pełne ukrytego sensu, głębokich znaczeń. Stawałem nieruchomo, lekko unosiłem ręce i tak trwałem godzinami w zachwyceniu. Każdy najmniejszy ruch głowy odsłaniał wielkie tajemnice. Każde źdźbło trawy należało do najgłębszego systemu znaczeń, było nieodzowną częścią ogromu tego świata, zbudowanego przemyślnie i najdoskonalej, świata, w którym najmniejsza rzecz połączona jest z rzeczą największą.

      Za dnia krążyliśmy po uliczkach mijanych miasteczek w górę i w dół, wspinaliśmy się schodami, oglądaliśmy wystawione wprost na ulicy towary. Przyglądaliśmy się pilnie młodym dziewczynom i chłopcom, nie dla własnej jednak przyjemności, ale dlatego że byliśmy swatami kojarzącymi młodych. Mówiliśmy na przykład w Nikopolu, że jest w Ruse taki chłopiec, sympatyczny i uczony, ma na imię – weźmy – Szlomo i rodzice szukają mu żony posażnej i miłej. A w Krajowie mówiliśmy, że jest w Bukareszcie dziewczyna miła i dobra, posag wprawdzie nieduży, ale tak piękna, że oczy mrużyć trzeba, a jest to Sara, córka kupca

Скачать книгу