Księgi Jakubowe. Olga Tokarczuk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Księgi Jakubowe - Olga Tokarczuk страница 26
Reb Mordke nie lubił tej opowieści. „Twój Beszt nic nie zrozumiał. Najważniejsze jest w Izajaszu”, mówił, a ja kiwałem głową, znałem bowiem i ja ten słynny wers z Księgi Izajasza 53,9, że Mesjaszowi grób wyznaczono między bezbożnymi. Że Mesjasz musi być z najniższych sfer, grzeszny i śmiertelny. I jeszcze jedno określenie przychodziło reb Mordkemu natychmiast do głowy, a to było z sześćdziesiątego tikunu w Tikkunei ha-Zohar: „Mesjasz będzie wewnętrznie dobry, lecz jego szaty będą złe”. Tłumaczył, że te słowa dotyczą Szabtaja Cwi, który pod naciskiem sułtana porzucił religię żydowską i przeszedł na islam. I tak paląc, obserwując ludzi i dyskutując, doszliśmy aż do Smyrny, tam zaś w czasie gorących smyrneńskich nocy nasiąkałem tą wiedzą dziwaczną, trzymaną w tajemnicy, że samą modlitwą i medytacją nie da się uratować świata, choć wielu próbowało. Zadanie Mesjasza jest straszne, Mesjasz to jest bydlę na rzeź. On musi wejść w samo jądro królestwa skorup, w ciemność i dokonać wyzwolenia z niej świętych iskier. Mesjasz musi zstąpić do otchłani wszelakiego zła i zniszczyć ją od wewnątrz. Musi wejść tam niby swój, grzesznik niebudzący podejrzeń wśród sił zła i stać się prochem, który wysadza twierdzę od środka.
Byłem wtedy młody i choć miałem świadomość cierpienia i bólu, którego się już zdążyłem naoglądać, to jednak ufnie traktowałem świat jako dobry i ludzki. Cieszyły mnie chłodne, świeże poranki i te wszystkie rzeczy, które miałem do zrobienia. Cieszyły mnie jaskrawe kolory bazarów, na których sprzedawaliśmy nasze marne towary. Cieszyło mnie piękno kobiet, ich czarne przepastne oczy i powieki podmalowane ciemną kreską, cieszyła delikatność chłopców, ich smukłe, zwinne ciała – tak, kręciło mi się od tego w głowie. Cieszyły mnie daktyle ułożone do suszenia, ich słodycz, wzruszające zmarszczki turkusów, wszystkie kolory tęczy ułożonej z przypraw na bazarze.
„Nie daj się zwieść tej pozłocie, poskrob w nią paznokciem, zobacz, co jest pod spodem”, mawiał reb Mordke i ciągnął mnie na brudne podwórka, gdzie pokazywał mi zupełnie inny świat. Owrzodziałe, chore staruszki żebrzące przed bazarem; męskie prostytutki, wyniszczone od haszyszu i chore; biedne, byle jak sklecone lepianki na przedmieściach; stada parszywych psów grzebiące w śmieciach, pomiędzy ciałami padłych z głodu towarzyszy. To był świat bezmyślnego okrucieństwa i zła, w którym wszystko pędziło ku własnej zgubie, ku rozkładowi i śmierci.
„Świat wcale nie pochodzi od dobrego Boga – powiedział mi kiedyś reb Mordke, kiedy uznał, że już wystarczająco dużo widziałem. – Bóg stworzył to wszystko przez przypadek i odszedł. Oto jest wielka tajemnica. Mesjasz przyjdzie po cichu, gdy świat pogrążony będzie w największym mroku i największej biedzie, w złu i cierpieniu. Będzie potraktowany jak przestępca, tak przepowiadali prorocy”.
Tego wieczoru na skraju ogromnego wysypiska śmieci zaraz za miastem reb Mordke wyjął ze swej torby rękopis obszyty grubym suknem dla niepoznaki, żeby wyglądał niepozornie i żeby nikt się na niego nie połakomił. Wiedziałem, co to za księga, lecz Mordechaj nigdy mi nie zaproponował jej wspólnego czytania, a ja nie śmiałem go o to prosić, choć usychałem z ciekawości. Uznałem, że przyjdzie czas, gdy sam mi ją podsunie. I stało się. Poczułem wagę tej chwili, przeszedł mnie dreszcz i włosy stanęły mi dęba, gdy wszedłem wraz z księgą w krąg światła. Zacząłem czytać na głos z przejęciem.
To był traktat Wa-Avo ha-Jom el ha-Ajin – „I przyszedłem dzisiaj do źródła”, który napisał Eibeschütz, mistrz mojego reb Mordkego. I poczułem wtedy, że stałem się następnym ogniwem długiego łańcucha wtajemniczonych, który ciągnie się przez pokolenia, a zaczyna się jeszcze gdzieś przed Szabtajem, przed Abulafią, przed Szymonem bar Jochajem, przed, przed… w mroku czasów, i że ten łańcuch, choć czasami ginie w błocie, choć zarasta go trawa i zasypują gruzy wojen, to on i tak trwa i rośnie w przyszłość.
Rozdział 6
Obcy, który wchodzi do izby, musi schylić głowę, więc pierwsze, co się rzuca w oczy, to nie jego twarz, lecz ubiór. Ma na sobie przybrudzony jasny płaszcz, jakich nie widuje się w Polsce, a na nogach ubłocone białe pończochy i sandały. Z ramienia zwisa mu torba z wyszywanej kolorowymi nićmi skóry. Na jego widok milkną rozmowy, dopiero gdy podnosi głowę i światło lampek wpełza na jego twarz, z izby słychać okrzyk:
– Nachman! Przecież to nasz Nachman!
Nie dla wszystkich to jasne, więc szepczą:
– Jaki Nachman, co za Nachman? Skąd? Rabin z Buska?
Prowadzą go od razu do Eliszy, gdzie siedzą starsi – rabbi Hirsz z Lanckorunia, rabbi Mosze z Podhajec, wielki kabalista, oraz Zalman Dobruszka z Prossnitz, i tam drzwi się za nimi zamykają.
Zaczyna się ruch wśród kobiet. Chaja z pomocnicami przygotowują wódkę, gorący barszcz i chleb z gęsim smalcem. Jej młodsza siostra szykuje miskę z wodą, żeby podróżny się obmył. Tylko Chai wolno wejść do mężczyzn. Teraz patrzy, jak Nachman starannie myje ręce. Widzi niedużego, szczupłego mężczyznę przywykłego do garbienia się, o łagodnej twarzy i kącikach oczu skierowanych w dół, jakby wiecznie smutnych. Ma długie, jedwabiste, kasztanowe włosy i płoworudą brodę. Pociągła twarz jest jeszcze młoda, choć wokół oczu usadowiła się sieć zmarszczek – Nachman zawsze mruży oczy. Światło lampek zabarwia mu policzki na pomarańczowo i czerwono. Nachman, kiedy już siada do stołu, zdejmuje sandały, zupełnie nieodpowiednie na tę porę roku i podolskie słoty. Chaja wpatruje się teraz w jego duże, kościste stopy w jasnych, brudnych skarpetach. Myśli, że te stopy przywędrowały z Salonik, Smyrny i Stambułu, całe jeszcze w macedońskim i wołoskim kurzu, żeby mogły tu dotrzeć dobre wieści. A może te wieści są złe? Co o tym myśleć, nie wiadomo.
Ukradkiem spogląda