Księgi Jakubowe. Olga Tokarczuk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Księgi Jakubowe - Olga Tokarczuk страница 27
Najpierw Nachman wręcza Szorowi listy od reb Mordkego i od Isochara, które Szor czyta długo i w milczeniu. Czekają, aż skończy. Powietrze gęstnieje, jakby nabierało ciężaru.
– I wszystko wam mówi, że on to on? – pyta Nachmana po nieskończenie długim czasie Elisza Szor.
Nachman potwierdza. Ze zmęczenia i wypitej wódki kręci mu się w głowie. Czuje na sobie wzrok Chai, lepki, mokry – mógłby powiedzieć: jak psi język.
– Dajcie mu odpocząć – mówi stary Szor. Wstaje i przyjacielsko klepie Nachmana po ramieniu.
Inni też podchodzą i dotykają ramienia albo pleców przybysza. Z tych dotyków tworzy się krąg, ręce lądują na barkach towarzyszy po jednej i drugiej stronie. Przez chwilę nic nie ma do nich dostępu i coś jakby pojawia się w środku, jakaś obecność, coś dziwnego. Stoją tak pochyleni do wnętrza koła, z głowami opuszczonymi, prawie się nimi dotykają. Potem jeden z nich robi pierwszy krok w tył, to Elisza, i rozchodzą się rozweseleni, z zarumienionymi twarzami; w końcu ktoś daje Nachmanowi wysokie buty z cholewkami z baraniej skóry, żeby ogrzał nogi.
Hałas i szemranie powoli cichnie, Nachman odczekuje długą chwilę, świadomy, że skupia teraz na sobie ich całkowitą uwagę. Zaczyna od głębokiego westchnienia, po którym zapada absolutna cisza. Powietrze, które wciąga i zaraz wypuszcza z płuc, jest niewątpliwie z innego świata – oddech Nachmana rośnie jak ciasto na chałkę, złociście, zaczyna pachnieć migdałami, mieni się w ciepłym południowym słońcu, niosąc woń szeroko rozlanej rzeki – bo to jest powietrze z Nikopola, miasta wołoskiego w dalekim kraju, a rzeka to Dunaj, nad którym Nikopol leży. Dunaj jest tak szeroki, że czasami w mgliste dni w ogóle nie widać drugiego brzegu. Nad miastem góruje warownia o dwudziestu sześciu basztach i dwóch bramach. W zamku pełni straż załoga, a jej komendant mieszka nad więzieniem, gdzie trzyma się dłużników i złodziei. Nocą strażnicy biją w bęben i wołają: „Allahu akbar!”. Okolica jest skalista, latem wyschnięta, lecz w cieniu domów rosną figi i morwy, a na wzgórzach winorośl. Samo miasto leży na południowym brzegu rzeki – stoi w nim trzy tysiące pięknych domów krytych dachówką lub gontem. Najwięcej jest w mieście dzielnic tureckich, trochę mniej żydowskich i chrześcijańskich. Na rynku nikopolskim zawsze bywa tłoczno, bo jest tam aż tysiąc pięknych kramów. Rzemieślnicy mają warsztaty w porządnie zbudowanych halach, sąsiadujących z kramami. Szczególnie liczni są tam krawcy, którzy słyną z tego, że uszyją każdą szatę, każdy żupan czy koszulę, choć najlepiej im wychodzą stroje na czerkieską modłę. A ile tam narodów na bazarze! Wołosi, Turcy, Mołdawianie i Bułgarzy, Żydzi i Ormianie, a nieraz można zobaczyć nawet kupców z Gdańska.
Tłum mieni się kolorami, gada w różnych językach, rozkłada do sprzedaży niezwykłe towary: pachnące przyprawy, jaskrawe kilimy, tureckie łakocie, tak słodkie, że się po nich omdlewa z przyjemności, suszone daktyle i rodzynki każdego gatunku, pięknie barwione łapcie skórzane, wyszywane srebrnymi nićmi.
– Wielu naszych ma tam swoje kramy albo utrzymuje faktorów, a i niektórzy z nas dobrze znają to błogosławione miejsce. – Nachman poprawia się na siedzeniu i patrzy na starego Szora, ale twarz Eliszy jest nieprzenikniona i nie reaguje on najmniejszym choćby mrugnięciem powieki.
Nachman znowu głęboko wzdycha i chwilę milczy, panuje w ten sposób nad swoją i cudzą niecierpliwością. Oczy wszystkich zdają się go popędzać i mówić: Dalej, dalej, człowieku – bo wiedzą przecież, że właściwej opowieści jeszcze nie zaczął.
Najpierw Nachman opowiada o pannie młodej. Gdy mówi o niej, o Chanie, córce wielkiego Towy, nieświadomie robi ręką kilka miękkich ruchów, bardzo delikatnych, i dzięki temu czyni swoje słowa aksamitnymi. Oczy starego Szora na chwilę zwężają się, jakby w uśmiechu zadowolenia: tak właśnie należy mówić o pannach młodych. Słuchacze kiwają głowami, ukontentowani. Uroda, łagodność i roztropność młodych panien są nadzieją całego ludu. A znowu kiedy pada nazwisko ojca Chany, rozlega się w izbie kilka cmoknięć, więc Nachman znowu milknie na chwilę, by dać słuchaczom dość czasu, żeby nacieszyli się tym wszystkim. Tym, jak świat się dopełnia, składa na powrót. Tikkun rozpoczęty.
Ślub odbył się w Nikopolu kilka miesięcy temu, w czerwcu. O Chanie już wiemy. Ojciec panny młodej to Jehuda Towa ha-Lewi, mędrzec, wielki chacham, którego pisma dotarły nawet tutaj, do Rohatyna i Elisza Szor ma je w swojej szafce; niedawno je studiował. Chana to jedyna córka Towy pośród wielu synów.
Czym zasłużył sobie na nią ów Jakub Lejbowicz, to wciąż nie jest jasne. Kim jest ten człowiek, o którym z takim przejęciem opowiada Nachman? I dlaczego o nim? Jakub Lejbowicz z Korolówki? Nie, z Czerniowiec. Nasz to czy nie nasz? No jakże, musi być nasz, skoro Nachman o nim mówi. To człowiek stąd, ktoś sobie przypomina, że znał jego ojca, czy to nie on więc będzie wnukiem Jenty, która leży w tym domu i umiera? Wszyscy spoglądają teraz na Izraela z Korolówki i na jego żonę Soblę, ale ci, niepewni jeszcze, co zostanie powiedziane, siedzą cicho. Jej napływają na twarz wielkie rumieńce.
– Jehuda Lejb z Czerniowiec, on jest ojcem tego Jakuba – mówi Elisza Szor.
– To on był rabinem w Czerniowcach – kojarzy Mosze z Podhajec.
– A tam zaraz rabinem… – odzywa się kąśliwie Jeruchim, który handluje z Szorami. – Uczył pisać dzieci w jesziwie. Buchbinder, tak na niego mówili.
– To brat Mojżesza Meira Kamenkera – mówi z powagą Szor i wtedy zapada na chwilę cisza, jako że ów Kamenker stał się już bohaterem: woził zakazane święte księgi do prawowiernych braci z Niemiec, przez co obłożono go klątwą.
I już sobie przypominają. Teraz mówią jeden przez drugiego, że ów Jehuda arendował najpierw w Bereżance i Czerniowcach, służył panu i ściągał od chłopów podatki. Ponoć raz się zdarzyło, że pobili go chłopi. A gdy doniósł na nich panu, ten kazał ich ćwiczyć, aż jeden z nich od tego zmarł i wtedy musiał się ów Buchbinder z okolicą pożegnać, bo nie daliby mu chłopi spokoju nigdy. Na dodatek i Żydzi byli mu wrodzy, bo jawnie czytywał pisma Natana z Gazy. Dziwny to był człowiek, porywczy. Ktoś sobie przypomina, jak to po klątwie rzuconej na jego brata rabini nastawali na Lejba, aż w końcu on się z tej służby wymówił i ruszył do Czerniowiec na Wołoszczyznę, gdzie pod rządami Turków dawało się żyć spokojniej.
– Ich zawsze do Turków ciągnęło, tak się Kozaków bali – dodaje jeszcze Małka, siostra Szora.
Nachman rozumie, że nie jest im miła postać ojca Jakuba. Im więcej się o nim dowiadują, tym gorzej dla syna. Więc daje spokój ojcu.
To pozostaje zawsze wielką prawdą: żaden prorok nie może być swój, musi być w jakiś sposób obcy. Musi przyjść z obcej ziemi, pojawić się ni stąd, ni zowąd, wydać się dziwny, niezwykły. Musi go owiewać tajemnica, jak choćby taka, jak u gojów, że się narodził z dziewicy. Musi stąpać inaczej, mówić inaczej. Najlepiej by było, gdyby pochodził z miejsc niewyobrażalnych, stamtąd, skąd przylatują egzotyczne słowa, niesmakowane potrawy, niewąchane zapachy – mirra, pomarańcze.
Ale i to nie jest prawdą do końca. Prorok musi być także i swój, najlepiej