Księgi Jakubowe. Olga Tokarczuk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Księgi Jakubowe - Olga Tokarczuk страница 31
– Jak to?! Co to znaczy?!
– To niedobry znak.
– To był znak śmierci, Nachmanie.
Nie zważając na te trwożliwe uwagi, ciągnie:
– Było gorąco, powietrze od żaru zdawało się pełne noży. Zrobiło mi się słabo, a moje serce jakby zawisło na cieniutkiej nitce. Chciałem wstać, ale nie miałem władzy w nogach. Czując, że umieram, umiałem tylko przytulić się do osła, który, to pamiętam, patrzył na mnie zdziwiony tym przypływem czułości.
Jakieś dziecko zaczyna się głośno śmiać, milknie jednak skarcone przez matkę.
– Zobaczyłem go jako cień. Światło było oślepiające, popołudniowe. Stanął nade mną na wpół zemdlonym i pochylił się, żeby dotknąć mojego rozpalonego czoła. W jednej chwili jasność myśli wróciła i stanąłem na nogi… A on, ten ja, zniknął.
Słuchacze oddychają z ulgą, słychać zewsząd szmery i szepty. To dobra opowieść, podoba się.
Ale Nachman zmyśla. W rzeczywistości zemdlał przy osłach i nikt nie przyszedł go wybawić. Towarzysze zabrali go stamtąd później. I dopiero wieczorem, gdy leżał w ciemnym pokoju bez okien, chłodnym i cichym, przyszedł do niego Jakub. Zatrzymał się przed wejściem, oparł ramię o drzwi i tak nachylony zaglądał do środka – Nachman widział tylko jego kontur, ciemną sylwetkę w prostokącie drzwi na tle schodów. Jakub musiał schylić głowę, żeby wejść. Wahał się przed uczynieniem tego kroku, o którym przecież jeszcze nie wiedział, że zmieni jego życie. W końcu zdecydował się i wszedł do nich, do leżącego w malignie Nachmana i do reb Mordkego siedzącego przy nim na łóżku. Jego włosy, długie do ramion, falując, spływały spod tureckiej czapki. Na jego bujnej ciemnej brodzie zagrało przez chwilę światło, wydobywając rubinowe refleksy. Wyglądał jak wyrośnięty chłopak.
Gdy potem Nachman, już ozdrowiawszy, szedł na ulice Smyrny, mijając setki ludzi spieszących w swoich interesach, nie umiał wyzbyć się przypuszczenia, że między nimi może być Mesjasz i że nikt nie potrafi go rozpoznać. A co najgorsze – że on sam, ów Mesjasz, jest tego nieświadomy.
Reb Mordke, kiedy to usłyszał, kiwał długo głową, zanim powiedział:
– Ty, Nachmanie, jesteś wrażliwy instrument. Czuły i delikatny. Ty mógłbyś sam być prorokiem tego Mesjasza, tak jak Natan z Gazy był prorokiem Szabtaja Cwi, niech imię jego będzie błogosławione.
I po długiej chwili, jaką zajęło mu rozdrobnienie kawaląteczka żywicy i zmieszanie go z tytoniem, dodał tajemniczo:
– Każde miejsce ma dwie postaci, każde miejsce jest podwójne. To, co wzniosłe, jest jednocześnie upadłe. To, co miłosierne, jest jednocześnie podłe. W największej ciemności tkwi iskra najpotężniejszego światła, i odwrotnie: tam gdzie panuje wszechobecna jasność, nasienie ciemności kryje się w pestce światła. Mesjasz jest naszym sobowtórem, naszą doskonalszą wersją – tacy bylibyśmy, gdyby nie nasz upadek.
Nagle, gdy tak w rohatyńskiej izbie mówią jeden przez drugiego, a Nachman przepłukuje gardło winem, coś dudni o dach i ściany, wywołując krzyk i rwetes. Do izby przez zbitą szybę wpada kamień i przewraca świece; ogień zaczyna lizać ze smakiem trociny, którymi wysypano podłogę. Jakaś starsza kobieta rzuca się na ratunek i ciężkimi spódnicami tłumi zarzewie. Inni wybiegli z piskiem i krzykiem na zewnątrz, w ciemnościach słychać nawołujących się gniewnie mężczyzn, lecz tymczasem grad kamieni ustał. Po dłuższej chwili, gdy goście wracają już do środka z rumieńcami podniecenia i złości, zza domu znowu rozlegają się krzyki i w końcu w głównej izbie, gdzie przed chwilą odbywały się tańce, pojawiają się poruszeni mężczyźni. Wśród nich dwóch braci Szorów – Szlomo i Izaak, przyszły pan młody, oraz Moszek Abramowicz z Lanckorunia, szwagier Chai, mężczyzna postawny i silny, trzymają pod ręce jakąś chudzinę, która wierzga nogami i pluje z wściekłością wokół siebie.
– Chaskiel! – krzyczy do niego Chaja i podchodzi blisko, schyla się, chcąc popatrzeć mu w twarz, ale on, zasmarkany, płaczący z wściekłości, tę twarz odwraca, żeby czasem nie spojrzeć jej w oczy. – Kto był z tobą? Jak tyś mógł?
– Przeklęte nasienie, zdrajcy, odszczepieńcy! – krzyczy tamten, aż Moszek daje mu w gębę tak mocno, że Chaskiel chwieje się i pada na kolana.
– Nie bij go! – krzyczy Chaja.
Puszczają więc chłopaka, a on podnosi się z trudem, szukając wyjścia. Na jego jasnej lnianej koszuli pojawiają się plamy krwi z rozbitego nosa.
Wtedy najstarszy z braci Szorów, Natan, podchodzi do niego i mówi spokojnie:
– Nu, Chaskiel, powiedz Aronowi, żeby się więcej na coś takiego nie poważył. My krwi przelewać z wami nie chcemy, ale Rohatyn jest nasz.
Chaskiel zmyka, potykając się o poły własnej kapoty. Przy bramie jego wzrok pada na stojącą spokojnie postać ze straszną, zniekształconą twarzą i na jej widok zaczyna skomleć ze strachu:
– Golem. Golem…
Dobruszka z Moraw jest wstrząśnięty i przygarnia swoją żonę do siebie. Utyskuje, że wszyscy tutaj to są dzicy ludzie, że u nich na Morawach robią swoje we własnych domach i nikt im się do tego nie miesza. Żeby rzucać kamieniami!
Niezadowolony Natan Szor gestem każe „golemowi” wrócić do szopy, gdzie tamten mieszka. Teraz trzeba będzie się go pozbyć, bo Chaskiel ich wyda.
Biegun – tak mówią na tego zbiegłego chłopa o odmrożonej twarzy i czerwonych rękach. Duży, milczący, rysy twarzy ma zamazane, bo po odmrożeniu pozostały na niej blizny. Jego wielkie czerwone dłonie przypominają jakieś bulwy, chropawe i napuchłe. Budzą respekt. Jest silny jak tur i wyjątkowo łagodny. Śpi w oborze, przybudówce, której ściana jest ciepła, bo przylega do domu. Pracowity i sprytny, pracę wykonuje solidnie i z chłopskim pomysłem, powoli, ale dokładnie. To jego przywiązanie jest dziwne, co mu po Żydach, którymi jako chłop zapewne gardzi i których nienawidzi? To oni są przyczyną wielu jego chłopskich nieszczęść – dzierżawią pańskie dobra, zbierają podatki, rozpijają chłopów w karczmie, a gdy tylko który poczuje się trochę pewniej, już zachowuje się jak właściciel niewolników.
Ale po tym golemie nie widać żadnej złości. Możliwe, że ma coś z głową, że wraz z twarzą i rękami odmroził mu się kawałek rozumu – dlatego jest taki powolny, jakby od wiecznego chłodu.
Szorowie znaleźli go w śniegu pewnej ostrej zimy, gdy wracali z jarmarku do domu. I to tylko dlatego, że Eliszy zachciało się iść za potrzebą. Był z nim jeszcze jeden uciekinier, tak jak on w chłopskiej sukmanie, w butach wypchanych słomą, z tobołkiem, w którym zostały tylko okruchy chleba i skarpety, ale już nie żył. Obce ciała już przyprószył śnieg i Szor był pewien, że to martwe zwierzęta. Trupa tamtego zostawili w lesie.