Ogród bestii. Jeffery Deaver

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ogród bestii - Jeffery Deaver страница 26

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Ogród bestii - Jeffery  Deaver Jeffery Deaver

Скачать книгу

Ryzyko jest ogromne i powszechne, toteż nie można komuś ufać tylko dlatego, że wierzy w słuszność twojej sprawy. Jeżeli chodzi o tego człowieka, jego brat był działaczem związkowym, którego zamordowało SA, więc jest po naszej stronie. Nie jestem jednak skłonny ryzykować życia, opierając się tylko na tym fakcie. Dlatego zapłaciłem mu niemałą sumkę. Mają tu takie powiedzenie: „Śpiewam tak, jak każe mi ten, czyj chleb jem”. Cóż, Max je niemało mojego chleba. Poza tym znalazł się w niepewnej pozycji, bo sprzedał mi materiał cenny dla mnie, a kompromitujący dla niego. To doskonały przykład, jak w tym kraju działa zaufanie: musisz albo kogoś przekupić, albo mu zagrozić, a ja wolę robić jedno i drugie.

      Otworzyły się drzwi i Morgan zmrużył oczy, rozpoznając nowego gościa.

      – Oto i on – szepnął.

      Do restauracji wszedł szczupły mężczyzna w roboczym kombinezonie z małym plecakiem przewieszonym przez ramię. Rozejrzał się, przyzwyczajając wzrok do panującego we wnętrzu półmroku. Kiedy Morgan do niego pomachał, podszedł do stolika. Zdradzał widoczne oznaki zdenerwowania, przenosząc niespokojne spojrzenie z Paula na innych gości, potem na kelnerów i cienie w korytarzach prowadzących do toalet i kuchni, wreszcie z powrotem na Paula.

       Dzisiaj w Niemczech „oni” to wszyscy…

      Usiadł – najpierw plecami do wejścia, lecz zaraz zmienił miejsce, aby mieć widok na całą restaurację.

      – Dzień dobry – powiedział Morgan.

      – Heil Hitler.

      – Heil – odrzekł Paul.

      – Mój przyjaciel prosił, by zwracać się do niego „Max”. Pracuje dla człowieka, z którym przyjechałeś się zobaczyć. Przy domu. Jest jego dostawcą i zna gospodynię i ogrodnika. Mieszka w tym samym miasteczku, Charlottenburgu, na zachód od Berlina.

      Max nie miał ochoty na piwo ani jedzenie, zamówił tylko kawę, do której wsypał tyle cukru, że na powierzchni utworzył się biały kożuch. Zamieszał energicznie.

      – Musisz mi powiedzieć wszystko, co o nim wiesz – szepnął Paul

      – Tak, tak, powiem. – Ale zamilkł i znów rozejrzał się po sali. Podejrzliwość przylgnęła do niego podobnie jak jego zwilżone płynem, przerzedzone włosy przylgnęły do czaszki. Paul pomyślał, że jego niepokój jest irytujący i przede wszystkim niebezpieczny. Max wyciągnął z plecaka ciemnozieloną kartonową teczkę i podał Paulowi, który odchylił się do tyłu, aby nikt nie zobaczył jej zawartości. Otworzywszy ją, znalazł kilka pomiętych fotografii. Przedstawiały mężczyznę w szytym na miarę garniturze, stroju znamionującym skrupulatnych i sumiennych ludzi. Miał pięćdziesiąt kilka lat, okrągłą głowę i krótkie siwe lub szpakowate włosy. Nosił okulary w drucianych oprawkach.

      – To na pewno on? – zapytał Paul. – Nie ma sobowtórów?

      – Nie korzysta z żadnych sobowtórów. – Max drżącymi dłońmi uniósł do ust filiżankę z kawą i ponownie rozejrzał się po restauracji.

      Paul obejrzał zdjęcia. Zamierzał powiedzieć Maksowi, by zatrzymał fotografie, a po powrocie do domu zniszczył, lecz ten wydawał się zbyt zdenerwowany i Amerykanin wyobraził sobie, jak wpada w panikę i zostawia je w tramwaju albo metrze. Wsunął teczkę do skórzanej torby obok książki Hitlera; postanowił pozbyć się ich później.

      – A teraz opowiedz o nim – rzekł Paul, nachylając się nad stołem. – Wszystko.

      Max przekazał mu, co wie o Reinhardzie Ernście: pułkownik, mimo że od kilku lat był w stanie spoczynku, zachował wojskową dyscyplinę i sposób bycia. Wstawał wcześnie i bardzo długo pracował przez sześć lub nawet siedem dni w tygodniu. Regularnie się gimnastykował i doskonale strzelał. Często nosił przy sobie mały pistolet automatyczny. Jego biuro mieściło się przy Wilhelmstrasse, w budynku Kancelarii Rzeszy, do którego jeździł sam, rzadko korzystając z ochrony. Miał odkrytego mercedesa.

      Paul słuchał uważnie.

      – Codziennie jest w kancelarii?

      – Zwykle tak. Chociaż czasem jeździ do stoczni, a ostatnio do zakładów Kruppa.

      – Kto to jest Krupp?

      – Produkuje amunicję i sprzęt dla wojsk pancernych.

      – Gdzie Ernst parkuje pod kancelarią?

      – Nie wiem. Nigdy tam nie byłem.

      – Możesz się dowiedzieć, gdzie będzie przez kilka następnych dni? Kiedy będzie jechał do biura?

      – Tak, spróbuję. – Na chwilę zamilkł. – Nie wiem, czy… – Urwał.

      – Słucham?

      – Wiem też co nieco o jego życiu osobistym. O żonie, synowej, wnuku. Chce go pan poznać z tej strony? Czy raczej nie?

       Dotknę lodu…

       Chcę – powiedział szeptem Paul. – Powiedz mi wszystko.

      Pędzili Rosenthaler Strasse do restauracji „Ogród Letni”, wyciskając siódme poty z niewielkiego silnika.

      – Mam pytanie, panie inspektorze – zwrócił się do szefa Konrad Janssen.

      – Tak?

      – Inspektor Krauss sądził, że zabójcą okaże się cudzoziemiec, a my mamy dowody, że podejrzany nie jest Niemcem. Dlaczego mu pan o tym nie powiedział?

      – Dowody jedynie sugerują, że podejrzany jest cudzoziemcem. W dodatku są to słabe dowody. Wiemy tylko tyle, że podobno mówił z obcym akcentem i gwizdnął na taksówkę.

      – Tak jest. Ale czy nie powinniśmy o tym wspomnieć? Moglibyśmy skorzystać z możliwości gestapo.

      Tęgi Kohl oddychał ciężko i okropnie się pocił w upale. Lubił lato ze względu na rodzinę, która chętnie odwiedzała Tiergarten albo Luna Park lub jeździła na pikniki do Wannsee czy nad Hawelę. Jeśli jednak chodzi o klimat, w głębi duszy wolał jesień. Otarł czoło i odrzekł:

      – Nie, Janssen, nie powinniśmy o tym wspominać ani zwracać się o pomoc do gestapo. Powiem ci dlaczego. Po pierwsze, od konsolidacji w zeszłym miesiącu gestapo i SS robią wszystko, żeby pozbawić kripo niezależności. Żeby utrzymać jej jak najwięcej, musimy pracować sami. Po drugie – i znacznie ważniejsze – te „możliwości” gestapo polegają często na tym, żeby aresztować każdego, na kogo pada choć cień podejrzenia o cokolwiek. Czasem aresztują zupełnie niewinnych ludzi, których aresztowanie jest dla nich po prostu korzystne.

      W swojej siedzibie kripo dysponowała sześciuset celami, które kiedyś miały takie samo przeznaczenie jak we wszystkich komisariatach policji na świecie: siedzieli w nich przestępcy, czekając na zwolnienie albo proces. Obecnie w przepełnionym areszcie trzymano osoby oskarżone o niejasne przestępstwa polityczne, a pilnowali ich członkowie oddziałów szturmowych, brutalni młodzi ludzie w brunatnych mundurach z białymi opaskami. Cele zmieniły się w tymczasowe przystanki

Скачать книгу