Ogród bestii. Jeffery Deaver
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ogród bestii - Jeffery Deaver страница 27
– Nigdy o tym nie zapominaj. – Kohl pokręcił głową. – O wiele trudniej pracować w tym moralnym bagnie. – Zatrzymując samochód, spojrzał na swego podwładnego. – Wiesz, Janssen, za to, co właśnie powiedziałem, mógłbyś kazać mnie aresztować i wysłać na rok do Oranienburga.
– Nie pisnąłbym słowa, panie inspektorze.
Kohl wyłączył zapłon. Wysiedli i truchtem ruszyli szerokim chodnikiem w stronę „Ogrodu Letniego”. Kiedy zbliżali się do restauracji, Willi Kohl poczuł aromat dobrze zamarynowanego Sauer braten, specjalności tego lokalu. Zaburczało mu w brzuchu.
Janssen niósł egzemplarz gazety narodowych socjalistów, „Völkischer Beobachter”, w którym na pierwszej stronie zamieszczono zdjęcie Göringa w eleganckim kapeluszu, jaki rzadko można było ujrzeć w Berlinie. Myśląc o tym szczególe garderoby, Kohl zerknął na swego podwładnego: twarz kandydata na inspektora powoli czerwieniała od lipcowego słońca. Czy dzisiejsza młodzież nie zdawała sobie sprawy, że kapelusze stworzono w konkretnym celu?
Przed restauracją Kohl dał znak Janssenowi, by zwolnił. Zatrzymali się przy latarni i przyjrzeli „Ogrodowi Letniemu”. O tej godzinie pozostało tu niewielu gości. Dwóch funkcjonariuszy SS płaciło, zbierając się do wyjścia, i dobrze, ponieważ z powodów, które właśnie przedstawił Janssenowi, inspektor wolał nie mówić o sprawie. Przy stolikach zostali tylko jakiś mężczyzna w średnim wieku ubrany w skórzane bawarskie szorty oraz emeryt.
Kohl zwrócił uwagę na grube zasłony osłaniające ich przed wzrokiem obserwatorów z wnętrza restauracji. Skinął głową Janssenowi i weszli na taras, gdzie inspektor spytał klientów, czy widzieli wysokiego mężczyznę w brązowym kapeluszu wchodzącego do lokalu.
Emeryt kiwnął głową.
– Wysoki? Faktycznie. Nie przyglądałem się specjalnie, ale chyba wszedł jakieś dwadzieścia minut temu.
– Jest tam jeszcze?
– Nie widziałem, żeby wychodził.
Janssen znieruchomiał jak pies gończy, który zwietrzył trop.
– Panie inspektorze, wezwiemy orpo?
Była to skoszarowana policja porządkowa, gotowa przywracać porządek za pomocą karabinów, pistoletów maszynowych i pałek. Ale Kohl wyobraził sobie, jaka awantura mogłaby wybuchnąć, gdyby w restauracji zjawił się oddział orpo i próbował schwytać uzbrojonego podejrzanego w tłumie gości.
– Nie, Janssen, chyba nie. Będziemy subtelniejsi. Idź z drugiej strony restauracji i czekaj pod drzwiami. Kiedy ktoś wyjdzie, wszystko jedno, w kapeluszu czy nie, zatrzymaj go. Pamiętaj – nasz podejrzany ma broń. I bądź dyskretny.
– Tak jest.
Młody człowiek przystanął, wyjątkowo niedyskretnie skinął dłonią i skręcił w aleję, znikając inspektorowi z oczu.
Kohl ruszył do restauracji, zatrzymując się na chwilę i udając, że studiuje wywieszone przed wejściem menu. Zdjęty nagłym niepokojem, wyraźnie poczuł ciężar rewolweru w kieszeni. Do przejęcia władzy przez narodowych socjalistów niewielu oficerów śledczych kripo nosiło broń. Ale kilka lat temu, gdy ówczesny minister spraw wewnętrznych Göring rozbudował siły policyjne w kraju, kazał nosić broń wszystkim policjantom i – ku zgrozie Kohla i jego kolegów z kripo – swobodnie jej używać. Wydał nawet rozporządzenie, które głosiło, że policjant otrzyma naganę, jeśli nie zastrzeli podejrzanego, ale nie spotka go żadna kara, gdyby zastrzelił niewinną osobę.
Willi Kohl nie strzelał od 1918 roku.
Gdy przypominał sobie jednak roztrzaskaną głowę ofiary w Dresden Allee, cieszył się, że ma przy sobie rewolwer. Poprawił marynarkę, upewnił się, że w razie potrzeby może szybko wyciągnąć broń, nabrał głęboko powietrza i pchnął drzwi do restauracji.
I natychmiast stanął jak wryty, mrugając w panice. W sali „Ogrodu Letniego” było dość ciemno, a on wszedł tu prosto z nasłonecznionego tarasu, dlatego na chwilę oślepł. Głupi jestem, pomyślał ze złością. Powinien to wziąć pod uwagę. A teraz stał, czując, jak gdyby miał wypisane na twarzy „kripo”, bezbronny wobec podejrzanego.
Kohl przestąpił próg, zamykając za sobą drzwi. Potrafił rozróżnić tylko sylwetki ludzi poruszających się w restauracji. Zdawało mu się, że niektórzy stoją. Ktoś szedł w jego stronę.
Cofnął się czujnie, kładąc dłoń na spoczywającym w kieszeni rewolwerze.
– Stolik dla pana? Proszę usiąść, gdzie panu najwygodniej.
Zamrugał, powoli odzyskując wzrok.
– Proszę pana? – powiedział kelner.
– Nie – odrzekł. – Szukam kogoś.
Wreszcie wzrok inspektora przyzwyczaił się do warunków panujących w restauracji.
W restauracji siedziało przy stolikach tylko kilkunastu gości. Żaden z nich nie był wysokim mężczyzną w brązowym kapeluszu i jasnym garniturze. Kohl skierował kroki do kuchni.
– Proszę pana, nie wolno…
Pokazał legitymację.
– Proszę bardzo – rzekł potulnie kelner.
Kohl przeszedł przez piekielnie gorącą kuchnię i otworzył tylne wejście.
– Janssen?
– Nikt nie wychodził, panie inspektorze.
Młody człowiek dołączył do szefa i razem wrócili do sali.
Kohl przyzwał gestem kelnera.
– Jak panu na imię?
– Johann.
– Powiedz mi, Johann, czy w ciągu ostatnich dwudziestu minut widziałeś tu mężczyznę w takim kapeluszu? – Kohl dał znak Janssenowi, który rozłożył gazetę z fotografią Göringa.
– No tak, widziałem. Chwilę temu wyszedł ze swoimi towarzyszami. Wyglądało to trochę podejrzanie, bo wyszli bocznymi drzwiami.
Pokazał pusty stolik. Kohl westchnął z niesmakiem. Był to jeden z dwóch stolików pod oknami. Owszem, zasłony były grube, ale z boku zauważył wąski prześwit; podejrzany musiał ich zobaczyć, gdy rozmawiali z klientami na tarasie.
– Chodź, Janssen! – Inspektor wraz ze swoim podwładnym wypadli z restauracji bocznym wejściem i przebiegli przez anemiczny ogródek podobny do dziesiątków tysięcy innych w mieście; berlińczycy uwielbiali hodować kwiaty, lecz ziemia stanowiła taki luksus, że byli zmuszeni wykorzystywać każdy jej skrawek. Ścieżka prowadziła tylko w jednym kierunku, na Rosenthaler Strasse. Wybiegli na nią i rozejrzeli się po zatłoczonej ulicy. Nigdzie ani śladu podejrzanego.
Kohl był wściekły. Gdyby nie zagadał go Krauss, mieliby znacznie większą szansę zatrzymania