Ogród bestii. Jeffery Deaver
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ogród bestii - Jeffery Deaver страница 6
– Jak słońce.
– Dobrze. – Komandor spojrzał na Avery’ego. – Powiedz mu, co się stanie po wykonaniu zadania.
– W Holandii będzie czekał samolot z załogą – rzekł porucznik. – Pod Berlinem jest stare lotnisko. Po robocie zabierze cię stamtąd samolot.
– Samolot? – powtórzył zaintrygowany Paul. Latanie zawsze go fascynowało. Gdy miał dziewięć lat, pierwszy raz złamał rękę – potem zdarzyło się to jeszcze tyle razy, że przestał liczyć. Zbudował szybowiec i wystartował z dachu drukarni ojca, lądując po chwili na parszywym bruku dwa piętra niżej.
– Owszem, Paul – przytaknął Gordon.
– Lubisz samoloty, prawda? – odezwał się Avery. – W mieszkaniu masz mnóstwo czasopism o lotnictwie. I książek. Obrazów. Masz też modele. Sam je zrobiłeś?
Paul poczuł się zażenowany. Ogarnęła go złość, że znaleźli jego zabawki.
– Jesteś pilotem? – zapytał senator.
– Nigdy jeszcze nie leciałem samolotem – przyznał. Pokręcił głową. – Sam nie wiem. – Cały projekt wydawał się szaleństwem. W pokoju zaległa cisza.
Przerwał ją mężczyzna w pogniecionym garniturze.
– Podczas wojny też byłem pułkownikiem. Tak jak Reinhard Ernst. I byłem w lesie w Argonnach. Tak jak ty.
Paul skinął głową.
– Znasz ogólną liczbę?
– Liczbę czego?
– Wiesz, ilu ludzi straciliśmy?
Paul pamiętał morze ciał. Amerykanów, Francuzów, Niemców. Ranni sprawiali jeszcze gorsze wrażenie. Krzyczeli, płakali, jęczeli, wzywali matki i ojców. Wiedział, że nigdy nie zapomni ich głosów.
– Amerykańskie Siły Ekspedycyjne – rzekł uroczyście starszy człowiek – straciły ponad dwadzieścia pięć tysięcy. Prawie sto tysięcy odniosło rany. Zginęła połowa chłopców, których miałem pod komendą. W ciągu miesiąca przesunęliśmy front o dziesięć kilometrów. Do dziś co dzień myślę o tych liczbach. Połowa moich żołnierzy, dziesięć kilometrów. A przecież ofensywa w Argonnach to nasze najbardziej spektakularne zwycięstwo w ciągu całej wojny… Nie chcę, aby kiedykolwiek coś takiego się powtórzyło.
Paul przyglądał się tęgiemu mężczyźnie.
– Kim pan jest? – spytał znowu.
Senator drgnął i otworzył usta, lecz człowiek w garniturze ubiegł go i rzekł:
– Nazywam się Cyrus Clayborn.
No tak, oczywiście. Rany… Stary był szefem Continental Telephone and Telegraph – milionerem, który zachował fortunę nawet w ponurych czasach wielkiego kryzysu.
– Jak mówiłem, można mnie uważać za kogoś w rodzaju Tatusia Warbucksa. Jestem bankierem. Lepiej, żeby środki na takie… powiedzmy, projekty nie pochodziły z publicznych źródeł. Jestem za stary, żeby walczyć za swój kraj. Chcę jednak pomagać w miarę możliwości. Udało mi się zaspokoić twoją ciekawość, chłopcze?
– Tak.
– To dobrze. – Clayborn obrzucił go przelotnym spojrzeniem. – Pozostaje jeszcze jedna sprawa. Chodzi o pieniądze. Pamiętasz, o jakiej kwocie była mowa?
Paul skinął głową.
– Będzie dwa razy wyższa.
Paul poczuł, jak cierpnie mu skóra. Dziesięć tysięcy dolarów? Nie potrafił sobie tego wyobrazić.
Gordon wolno odwrócił głowę w stronę senatora. Paul domyślił się, że ruch Clayborna nie był częścią scenariusza.
– Dostanę gotówkę? Nie czek?
Z jakiegoś powodu senator i Clayborn, słysząc to, roześmiali się równocześnie.
– Jeśli sobie życzysz – rzekł przemysłowiec.
Senator przysunął bliżej telefon i postukał w słuchawkę.
– Jak więc będzie, chłopcze? Dzwonimy do Deweya czy nie?
Ciszę przerwał trzask zapałki, gdy Gordon zapalił papierosa.
– Zastanów się, Paul. Dajemy ci szansę zerwania z przeszłością. Będziesz mógł zacząć wszystko od początku. Który z żołnierzy mafii może liczyć na taki układ?
3
Wreszcie mógł zrobić to, po co się tu znalazł.
Była szósta rano i statek „Manhattan”, na którego cuchnącym korytarzu trzeciej klasy właśnie stał, zbliżał się do nabrzeża Hamburga, dziesięć dni po wypłynięciu z nowojorskiego portu.
Liniowiec był – w dosłownym znaczeniu tego słowa – statkiem flagowym Linii Stanów Zjednoczonych, pierwszym we flocie zbudowanym wyłącznie do przewozu pasażerów. Był ogromny – miał długość większą niż dwa boiska futbolowe – lecz w ten rejs zabrał na pokład wyjątkowo wiele osób. Zwykle na transatlantyku znajdowało się około sześciuset pasażerów i pięciuset członków załogi. Tym razem jednak we wszystkich trzech klasach tłoczyło się prawie czterystu olimpijczyków, ich trenerów i menedżerów oraz ośmiuset pięćdziesięciu innych pasażerów, przede wszystkim rodzin i przyjaciół sportowców, dziennikarzy i członków Amerykańskiego Komitetu Olimpijskiego.
Konieczność obsłużenia tylu pasażerów i zadbania o ich nietypowe potrzeby mocno dała się we znaki uprzejmej i pracowitej załodze „Manhattanu”, ale szczególnie ciężką pracę miał ów korpulentny, łysy mężczyzna – Albert Heinsler. Oczywiście jako steward musiał harować przez długie godziny. Lecz najbardziej uciążliwe obowiązki wiązały się z prawdziwą funkcją, jaką pełnił na pokładzie statku, o której nie miał pojęcia żaden pasażer ani członek załogi. Heinsler nazywał siebie „A-manem”. Tak wywiad nazistowski określał swoich tajnych współpracowników w Niemczech – swych Agenten.
W rzeczywistości ten trzydziestoczteroletni, trzymający się na uboczu kawaler należał do Ligi Amerykańsko-Niemieckiej[1], grupy krzykliwych, prohitlerowskich Amerykanów, którzy w swojej postawie wobec Żydów, komunistów i Murzynów byli bliscy poglądom głoszonym przez Front Chrześcijański. Heinsler nie żywił nienawiści do Ameryki, ale nie potrafił zapomnieć okropnych czasów wojny, gdy miał kilkanaście lat, a jego rodzina z powodu panujących w kraju nastrojów antyniemieckich zaznała prawdziwej biedy;