Ogród bestii. Jeffery Deaver

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ogród bestii - Jeffery Deaver страница 9

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Ogród bestii - Jeffery  Deaver Jeffery Deaver

Скачать книгу

uśmiechnął się zagadkowo i powiedział, zwracając się do Maniellego:

      – Słyszałem, jak rozmawiacie. Wiem, co chcecie zrobić. Ale oni was powstrzymają.

      – Kto cię do tego namówił? Liga?

      Heinsler parsknął drwiąco.

      – Nikt mnie do niczego nie namawiał. – Przestał się już kulić ze strachu. – Lojalnie służę nowym Niemcom – wyrzucił z siebie z pasją. – Kocham Führera, dla niego i dla partii jestem gotów zrobić wszystko. A tacy jak wy…

      – Och, zamknij się – mruknął Manielli. – Co to znaczy, że nas słyszałeś?

      Heinsler nie odpowiedział. Uśmiechał się triumfalnie, wyglądając przez iluminator.

      – Słyszał, jak rozmawialiście z Averym? – spytał Paul. – O czym?

      Porucznik wbił wzrok w podłogę.

      – Nie wiem. Kilka razy omawialiśmy plan, wspominając o paru rzeczach. Nie pamiętam dokładnie.

      – Rany, chyba nie w kajucie? – warknął Paul. – Powinniście wyjść na pokład i upewnić się, czy nikt się przy was nie kręci.

      – Nie sądziłem, że ktoś może słuchać – powiedział usprawiedliwiająco porucznik.

       Ogon śladów długi na kilometr…

       Co zamierzasz z nim zrobić?

      – Pogadam z Averym. Na statku jest areszt. Chyba go tam wsadzimy, a potem coś się wymyśli.

      – Może zabierzemy go do konsulatu w Hamburgu?

      – Może. Nie wiem. Ale… – Umilkł, marszcząc brwi. – Co to za zapach?

      Paul także zmarszczył brwi. Kajutę wypełniła nagle jakaś słodko-gorzka woń.

      – Nie!

      Heinsler padł na poduszkę, wywracając oczy, a w kącikach jego ust wykwitła biała piana. Jego ciałem wstrząsały okropne konwulsje.

      Zapach przypominał aromat migdałów.

      – Cyjanek – wyszeptał Manielli. Podbiegł do iluminatora i szeroko go otworzył.

      Paul ostrożnie otarł wargi Heinslera poszewką poduszki i włożył mu palce do ust, szukając kapsułki. Wyciągnął jednak tylko kilka odłamków szkła. Heinsler zdążył ją rozgryźć. Umarł, zanim Paul wrócił od umywalki ze szklanką wody, aby wypłukać mu truciznę z ust.

      – Zabił się – szeptał jak w gorączce Manielli, patrząc na trupa w osłupieniu. – Tak po prostu… Zabił się.

      I tak straciliśmy okazję, żeby dowiedzieć się czegoś więcej, pomyślał ze złością Paul.

      Porucznik patrzył wstrząśnięty na ciało.

      – Ale pasztet, nie ma co.

      – Idź i powiedz Avery’emu.

      Manielli stał jak sparaliżowany. Paul chwycił go mocno za ramię.

      – Vince… powiedz Avery’emu. Słyszysz mnie?

      – Co?… A, tak. Zaraz powiem Andy’emu. Idę. – Porucznik wybiegł z kajuty.

      Wystarczy przywiązać w pasie parę hantli z sali gimnastycznej, żeby poszedł na dno oceanu, ale iluminator miał średnicę ledwie ośmiu cali. Na korytarzach „Manhattanu” tłoczyli się już pasażerowie, przygotowując się do zejścia na ląd. Nie ma mowy, żeby go przenieść przez statek. Musieli zaczekać. Paul przykrył ciało kocami, odwracając głowę Heinslera na bok, jak gdyby spał, a potem dokładnie umył ręce w mikroskopijnej umywalce, żeby pozbyć się śladów trucizny.

      Dziesięć minut później rozległo się pukanie i Paul wpuścił Maniellego.

      – Andy próbuje się skontaktować z Gordonem. W Waszyngtonie jest północ, ale powinien go zastać. – Jego wzrok jak przyciągany magnesem wracał do ciała Heinslera. Wreszcie porucznik zapytał Paula: – Spakowałeś się? Jesteś gotowy?

      – Będę, kiedy się przebiorę. – Paul spojrzał na swoją koszulkę i spodenki.

      – Zrób to. Potem wyjdź na górę. Andy mówił, żeby to nie wyglądało tak, że najpierw znikasz ty i ten facet, a potem szef nie może go znaleźć. Za pół godziny spotkamy się na głównym pokładzie na bakburcie.

      Zerkając ostatni raz na ciało Heinslera, Paul wziął walizkę i przybory do golenia i ruszył do umywalni.

      Umyty i ogolony przebrał się w białą koszulę i szare flanelowe spodnie, rezygnując ze swego brązowego stetsona z wąskim rondem; kilka filcowych i słomkowych kapeluszy szczurów lądowych zdążyło już wylądować za burtą. Dziesięć minut później Paul stąpał już po dębowych deskach pokładu w bladym świetle poranka. Przystanął, oparł się o reling i zapalił chesterfielda.

      Myślał o człowieku, który zabił się w jego kajucie. Nigdy nie potrafił zrozumieć, co pcha ludzi do samobójstwa. Przypuszczał, że dostrzegł w jego oczach odpowiedź. Błysk fanatyzmu. Widok Heinslera przywodził mu na myśl coś, o czym niedawno czytał… tak, przypominał mu ludzi, którym mącił w głowie kaznodzieja ruchu odnowy religijnej z popularnej książki Sinclaira Lewisa „Elmer Gantry”.

       Kocham Führera, dla niego i dla partii jestem gotów zrobić wszystko…

      Jasne, to idiotyzm tak po prostu odebrać sobie życie. Ale Paul odczytał samobójstwo Heinslera jako niepokojący sygnał tego, co czeka go na szarym skrawku lądu, na który właśnie patrzył. Ilu jeszcze ludzi opętała podobnie zgubna obsesja? Tacy jak Dutch Schultz i Bugsy Siegel byli niebezpieczni, lecz można ich zrozumieć. A śmierć tego człowieka, wyraz jego oczu, jego ślepe oddanie… coś tu bardzo nie grało. Paul nigdy nie miał do czynienia z kimś takim.

      Porzucił rozmyślania, zauważywszy, że zbliża się do niego jakiś mocno zbudowany Murzyn. Był ubrany w lekką niebieską marynarkę, jakie nosili członkowie reprezentacji olimpijskiej, i spodenki odsłaniające muskularne nogi.

      Przywitali się skinieniem głowy.

      – Przepraszam – powiedział cicho mężczyzna. – Jak samopoczucie?

      – Doskonale – odparł Paul. – A u pana?

      – Uwielbiam poranki. Takiego czystego powietrza nie ma ani w Cleveland, ani w Nowym Jorku. – Spoglądali w wodę. – Widziałem dzisiaj pana sparing. Zawodowiec?

      – Taki staruch jak ja? Chcę po prostu zachować formę.

      – Jestem Jesse.

      – Och, chyba wszyscy wiedzą, kim jesteś – rzekł Paul. – „Jesse Owens, Pocisk z Ohio”. – Uścisnęli sobie dłonie. Paul przedstawił się Owensowi. Mimo szoku wywołanego tym,

Скачать книгу