Dziecko ognia. S.K. Tremayne

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dziecko ognia - S.K. Tremayne страница 5

Dziecko ognia - S.K. Tremayne Thriller psychologiczny

Скачать книгу

klifach powyżej Zawn HannaKerthenowie mieli problem. Z powodu bliskości morza i sztormówmusieliśmy osłonić szczyt szybu budynkiem, tym tuż przy maszynowni. – Spogląda na mnie, ale też gdzieś poza mnie, jakby wpatrywał się w kopalnię. – W ten sposób przypadkowo powstała ta przejmująca symetria. – Powoli obraca ołówek w palcach. – Porównaj to choćby z kopalniamiodkrywkowymi w Australii albo w Malezji. Tam cyna jest przy samejpowierzchni. Mogą ją po prostu wykopywać z ziemi plastikową łopatką. Todlatego górnictwo w Kornwalii przestało istnieć. Mimo czterech tysięcylat historii znikło w ciągu kilku pokoleń.

      Spochmurniał. Wyczuwam jego ponure myśli biegnące ku Ninie, którautopiła się w Morvellan. To pewnie moja wina, bo pozwoliłam, by rozmowapotoczyła się w tym kierunku. W dół doliny. Ku budynkom kopalni naklifach. Muszę to naprawić.

      – Naprawdę chcesz, żebym pozowała ci do aktu?

      Na jego twarz powraca uśmiech.

      – O, tak! I to bardzo. – Śmieje się, wyrywa z bloku skończony rysunek i,przekrzywiając głowę, ocenia swoje dzieło. – Hmm… Całkiem nieźle. Alenos mi nie wyszedł. Naprawdę lepiej wychodzą mi sutki. No dobra. – Spogląda na zegarek. – Obiecałem, że zawiozę Jamiego do szkoły.

      – W weekend?

      – Mecz, pamiętasz? Jest strasznie podekscytowany. Mogłabyś go późniejodebrać? Mam się spotkać z Alexem w Falmouth.

      – Oczywiście. Z przyjemnością.

      – Widzimy się na kolacji. Jesteś wspaniałą modelką.

      Całuje mnie delikatnie, a potem oddala się, obchodzi dom, kierując siędo samochodu, i woła Jamiego. Jakbyśmy już byli rodziną. Bezpieczni i szczęśliwi. To uczucie ogrzewa mnie jak ciepło lata.

      Zostaję na słońcu, z przymkniętymi powiekami, moje myśli są senne.Ogarnia mnie cudowne rozleniwienie. Mam co robić, ale w tej chwili tonic ważnego. Szmer głosów w głębi domu i na podjeździe. Drzwi samochodusię zatrzaskują. Szum silnika cichnie w gęstym lesie, gdy samochódoddala się doliną w stronę wrzosowisk. W jego miejsce pojawia się śpiewptaków.

      Wtedy sobie uświadamiam, że nawet nie spojrzałam na rysunek Davida.Czuję zaciekawienie, ale i lekką nieufność – nie lubię być rysowana anifotografowana. Robię to tylko po to, by sprawić mu przyjemność. Sięgampo kartkę i biorę ją do ręki.

      Jak można się było spodziewać, rysunek jest świetny. W ciągu piętnastuminut szkicowania uchwycił mnie całą, od nigdy nieznikającego smutku w moich oczach aż po szczery, choć niepewny uśmiech. Widzi mnie taką, jakajestem. Ale na tym rysunku jestem też piękna: do twarzy mi w cieniukapelusza. I widać też moją miłość do niego, ukazuje ją moje nieśmiałe,błogie spojrzenie.

      David widzi tę miłość, i to mnie cieszy.

      Jest tylko jedna wada. Nos. Mój nos jest ponoć śliczny, lekko zadarty w ten uroczy sposób, retroussé. Ale David wcale nie narysował mojegonosa. Ten jest o wiele ostrzejszy, wyrazistszy, i na swój sposóbpiękniejszy. Należy do innej osoby, kogoś, kogo rysował tysiące razy,póki nie weszło mu to w nawyk. I wiem, kim jest ta osoba. Widziałam jąna zdjęciach i na rysunkach.

      To Nina.

      Popołudnie

      Rysunek leży na trawie; musiał wysunąć mi się z ręki. Budzę się i z zaskoczeniem stwierdzam, że musiałam przysnąć. Odpłynęłam w cieplesłońca. Rozglądam się i widzę, że nic się nie zmieniło. Tylko cienietrochę się wydłużyły. Dzień wciąż jest piękny, słońce wciąż świeci.

      W Carnhallow sypiam dużo i dobrze. Zupełnie jakbym nadrabiała zaległościpo dwudziestu pięciu latach wstawania na budzik. Czasem czuję się takzrelaksowana, że budzi się drzemiące we mnie poczucie winy, z lekką nutąsamotności.

      Nie mam tu jeszcze żadnych prawdziwych przyjaciół, więc w ostatnichtygodniach, gdy byłam sama i nie siedziałam w domu, jeździłam i wędrowałam po dzikich okolicach półwyspu Penwith. Uwielbiam fotografowaćmilczące kominy kopalń, przesiąknięte solą wioski rybackie i ciemne,głębokie zatoczki, gdzie zawsze – z wyjątkiem najspokojniejszych dni – fale psychopatycznie uderzają o klify. Jak dotąd jednak moim ulubionymmiejscem jest Zawn Hanna, zatoczka na końcu należącej do nas doliny.Wznosi się nad nią kopalnia Morvellan, ale ignoruję jej ciemne kształtyi spoglądam w morze.

      Czasami, gdy letni deszcz zatrzymywał mnie w domu, próbowałam stworzyćsobie w głowie mapę Carnhallow. W końcu policzyłam wszystkie tesiedemdziesiąt osiem sypialni i okazało się, że w rzeczywistości jestich… osiemnaście. To znaczy, w zależności od tego, do jakiej kategoriizaliczyć smutne maleńkie klitki na ostatnim piętrze, gdzie zapewnemieszkała służba. Choć właściwie mają w sobie coś z klasztornych cel,które – jak przypuszczam – musiały się kiedyś znajdować w tym miejscu, w tej bujnie porośniętej dolince.

      W niektóre dni, gdy stoję sama wśród kurzu na najwyższym piętrze, a wiatr od morza kołysze jarzębinami, wydaje mi się, że słyszę niesione z bryzą słowa mnichów: Ave Maria, gratia plena: Dominus tecum…

      Przy innych okazjach przesiaduję w Żółtym Salonie, który oprócz kuchni i ogrodów jest moim ulubionym miejscem w Carnhallow. Zajrzałam już dowiększości książek, od tomiszczy Niny poświęconych srebrom stołowym i porcelanie miśnieńskiej aż po liczne monografie Davida, głównie o współczesnych artystach: Klee, Baconie, Jacksonie Pollocku. Davidszczególnie sobie upodobał ekspresjonizm abstrakcyjny.

      W ubiegły weekend widziałam, jak siedział tu i przez godzinę wpatrywałsię w czarne i czerwone plamy obrazu Marka Rothko, a potem zamknąłksiążkę, spojrzał na mnie i powiedział:

      – Tak naprawdę wszyscy jesteśmy astronautami, międzygwiezdnymiwędrowcami, którzy pogrążają się tak głęboko w czerń, że nie potrafiąznaleźć drogi powrotnej.

      Potem wstał i podał mi dżin z Plymouth w georgiańskiej szklaneczce.

      Jednak moim największym osobistym odkryciem nie była wcale porcelana aniobrazy, ale mały album z pozaginanymi rogami stron, wciśnięty między dwaopasłe tomiska o van Dycku i Michale Aniele. Gdy po raz pierwszyotworzyłam ten podniszczony albumik, moim oczom ukazały się zadziwiająceczarno-białe fotografie kopalń Kerthenów i pracujących tam górników.

      Te zdjęcia muszą pochodzić z dziewiętnastego wieku. Prawie codziennie jeoglądam. Zdumiewa mnie to, że ci górnicy pracowali właściwie bezświatła: towarzyszyło im jedynie słabe migotanie maleńkich świeczekprzyczepionych do filcowych kapeluszy. A to znaczy, że ta chwila, kiedyeksplodowało oślepiające światło magnezji, musiała być jedynym momentemw ich życiu, gdy dokładnie zobaczyli, gdzie pracują, gdzie spędzająkażdą nieprzespaną godzinę na kuciu, kopaniu, wierceniu. Jedna cennachwila jasności. A potem powrót w dożywotni mrok.

      Myśl o tych górnikach, którzy kiedyś spędzali życie na harówce w skałachpode mną, popycha mnie do działania. Do roboty, Rachel Daly!

      Rysunek jest złożony i leży na rozgrzanej od słońca tacy. Wnoszę tacę z pachnącymi cytryną szklankami w chłód domu, do przestronnej kuchni.Otwieram notatnik w telefonie. Są już tylko dwa ważne miejsca, którympowinnam się przyjrzeć – zostawiłam je na koniec, bo to one najbardziejmnie niepokoją. To największe

Скачать книгу