Zanim umrę. Jenny Downham
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zanim umrę - Jenny Downham страница 12
– Nie zapomnij. – Zwykle przynosi je na tacy, lecz dzisiaj nie musi sobie robić kłopotu. Można by pomyśleć, że go to ucieszy, ale przygląda mi się tylko, jak połykam tabletkę za tabletką.
Witamina E przyspiesza regenerację organizmu wycieńczonego naświetlaniami. Witamina A zapobiega skutkom promieniowania na układ trawienny. Śliska substancja zastępuje śluz wypełniający wszystkie kanały w moim ciele. Krzem wzmacnia kości. Potas, żelazo i miedź wspomagają układ odpornościowy. Aloes wpływa na ogólną poprawę stanu zdrowia. Jeszcze czosnek – tata przeczytał gdzieś, że jego właściwości nie zostały do końca zbadane. Nazywa go witaminą X. Popijam to wszystko naturalnym sokiem pomarańczowym z łyżeczką miodu. Mniam, mniam.
Z uśmiechem odsuwam tacę w stronę taty. Wstaje i odkłada ją do zlewu.
– Odniosłem wrażenie – mówi, odkręcając kran i zalewając miskę wodą – że miałaś wczoraj mdłości i wrócił ból.
– Już mi przeszło.
– Nie wydaje ci się, że powinnaś odpoczywać?
Wkroczyliśmy na śliski grunt, więc pospiesznie zmieniam temat i zwracam uwagę na Cala gmerającego łyżką w rozmokłych płatkach kukurydzianych. Ma minę równie ponurą jak tata.
– Co ci jest? – pytam.
– Nic.
– Jest sobota! Powinieneś się cieszyć.
Patrzy na mnie wojowniczo.
– Zapomniałaś, prawda?
– O czym?
– Obiecałaś, że zabierzesz mnie na zakupy w połowie semestru. Mówiłaś, że weźmiesz swoją kartę kredytową. – Cal zaciska powieki. – Wiedziałem, że tylko tak gadasz.
– Uspokój się! – W głosie taty pobrzmiewa ostrzegawczy ton, jak zwykle, kiedy Cal zaczyna się unosić.
– Rzeczywiście, obiecałam ci, ale dzisiaj nie dam rady.
Patrzy na mnie z wściekłością.
– Ale ja chcę!
Nie mam wyjścia. Drugą pozycją na mojej liście jest poświęcenie jednego dnia na spełnianie życzeń innych, niezależnie od tego, kto i o co poprosi.
Spoglądam na rozjaśnioną nadzieją buzię Cala, kiedy wychodzimy przez furtkę, i nagle ogarnia mnie strach.
– Wyślę SMS-a do Zoey – oznajmiam. – Powiadomię ją, że wychodzimy.
Cal mówi, że nie cierpi Zoey, ale ja nie mogę się dzisiaj bez niej obejść. Potrzebuję jej energii. Gdy jestem z Zoey, wydarzenia w szybkim tempie następują jedno po drugim.
– Chcę pójść na plac zabaw – kaprysi Cal.
– Nie jesteś na to za duży?
– Nie. Będzie fajnie.
Często zapominam, że on jest jeszcze dzieckiem i nie wyrósł z huśtawek, karuzeli i podobnych spraw. Dochodzę do wniosku, że w parku nie przydarzy nam się nic złego. Zoey odpisuje, że i tak by się spóźniła, więc przyjdzie po nas na plac zabaw.
Siadam na ławce i patrzę, jak Cal wspina się po plątaninie sznurów przypominającej sieć pajęczą. Z tej odległości wydaje się malutki.
– Wejdę jeszcze wyżej! – krzyczy. – Mam się wspiąć na samą górę?
– Tak! – odpowiadam, bo postanowiłam również nie sprzeciwiać się nikomu.
– Można stąd zajrzeć do samolotu! Chodź zobaczyć!
Trudno jest się wspinać w minisukience. Pajęczyna chwieje się i muszę zrzucić pantofle. Cal śmieje się ze mnie.
– Na samą górę! – rozkazuje.
Jest cholernie wysoko, a jakiś dzieciak z buzią jak autobus szarpie liny na dole. Wdrapuję się coraz wyżej, mimo bólu ramion. Chcę zajrzeć do samolotu. Pragnę zobaczyć wiatr i schwytać ptaka.
Udało się. Widzę wieżę kościoła oraz drzewa otaczające park i kasztany, które lada moment otworzą się z trzaskiem. Powietrze jest czyste, odnoszę wrażenie, że do chmur mam tak blisko, jak z wierzchołka wielkiej góry. Patrzę na twarze ludzi stojących na dole.
– Wysoko, co? – cieszy się Cal.
– Tak.
– Pójdziemy teraz na huśtawki?
– Tak.
Zgadzam się na wszystko, o co poprosisz, Cal, ale najpierw pozwól mi poczuć powiew wiatru na twarzy. Chcę obserwować krzywiznę ziemi, kiedy powolutku okrążamy słońce.
– Mówiłem ci, że będzie fajnie. – Buzia Cala promienieje. – Chodźmy teraz gdzieś indziej!
Przed wiszącymi huśtawkami ustawiła się kolejka, więc siadamy na dwuosobowej. Wciąż jeszcze jestem cięższa niż on, pozostałam dużą siostrą, więc uderzam mocno o ziemię, aż Cal podskakuje wysoko i z powrotem opada na siedzenie. Pęka przy tym ze śmiechu. Będzie miał siniaki na pupie, ale to nie szkodzi. Muszę tylko zgadzać się na wszystko.
Zaglądamy do małego domku na szczycie drabiny ustawionej w piaskownicy. Mieścimy się w nim z trudem. Siadam na motorze przymocowanym do wielkiej sprężyny, który kołysze się szaleńczo na boki. Uderzam kolanem o ziemię. Biegniemy na wspartą na palach drewnianą deskę i udajemy akrobatów. Chodzimy wzdłuż liter alfabetu, ułożonych w kształcie węża. Gramy w klasy i bujamy się na drążkach. Potem znów biegniemy na huśtawki. Grupa mamuś, wyposażonych w chusteczki i trzymających za ręce tłuste dzieciaki, przygląda mi się z niesmakiem, kiedy wyprzedzam Cala w biegu i dopadam jedynej wolnej huśtawki. Wiatr podwiewa mi sukienkę, odsłaniając uda. Śmieszy mnie to. Odchylam się w tył i unoszę jeszcze wyżej. Może jeśli wzniosę się dostatecznie wysoko, świat się zmieni.
Nie zauważam, kiedy pojawia się Zoey. Dopiero Cal mi ją pokazuje, opartą o bramkę przed placem zabaw i przyglądającą się nam. Może długo tak czeka. Ma na sobie podkoszulkę z dekoltem i spódnicę, która ledwo zakrywa jej pupę.
– Dzień dobry – rzuca, kiedy podchodzimy. – Widzę, że zaczęliście beze mnie.
Oblewam się rumieńcem.
– Cal namówił mnie na huśtawki.
– A ty się oczywiście zgodziłaś.
– Tak.
Zoey patrzy z namysłem na Cala.
– Idziemy na rynek – informuje. – Będziemy kupowały ciuchy i gadały o miesiączce.