Zanim umrę. Jenny Downham
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zanim umrę - Jenny Downham страница 8
– Halo? – znów słyszę kobiecy głos, miękki, możliwe, że to Irlandka. – Halo – odzywa się ponownie.
Przykro mi, że marnuję jej czas, więc stwierdzam:
– Wszystko jest do bani.
– Uhm – mruczy w odpowiedzi. Zupełnie jak tata. Tak samo zareagował sześć tygodni temu w szpitalu, kiedy lekarz zapytał, czy rozumiemy to, co do nas mówi. Pamiętam, jak pomyślałam, że tata na pewno nic nie zrozumiał, bo płacz nie pozwalał mu słuchać.
– Nadal tu jestem – informuje kobieta.
Chcę jej coś powiedzieć. Przyciskam słuchawkę do ucha, bo rozmowa o tak ważnych rzeczach wymaga bliskiego kontaktu. Nie mogę jednak znaleźć odpowiednich słów.
– Jesteś tam jeszcze? – pyta.
– Nie – odpowiadam i odkładam słuchawkę.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Tata bierze mnie za rękę.
– Oddaj mi swój ból – prosi.
Leżę na szpitalnym łóżku na boku, z podwiniętymi kolanami i głową na poduszce. Kręgosłup mam ułożony równolegle do krawędzi łóżka.
W pokoju jest dwoje lekarzy i pielęgniarka. Nie widzę ich, bo stoją z tyłu. Lekarka jest studentką. Nie mówi wiele, ale domyślam się, że patrzy, jak wykonujący badanie lekarz znajduje punkt na moim kręgosłupie i zaznacza go mazakiem. Przeciera mi skórę środkiem dezynfekującym. Jest zimny. Doktor najpierw odkaża miejsce, w które wbije igłę, a następnie smaruje skórę wokół, zataczając coraz szersze kręgi. Potem przykrywa mnie ręcznikami i wkłada rękawiczki.
– Użyję igły dwuipółmilimetrowej – informuje studentkę. – I pięciomilimetrowej strzykawki.
Na ścianie za plecami taty wisi obraz. W szpitalu często je zmieniają. Tego jeszcze nie widziałam. Wpatruję się w niego intensywnie. W ciągu czterech lat choroby nauczyłam się stosowania różnych technik odwracania uwagi. Obraz przedstawia późne popołudnie, angielską łąkę, zachodzące słońce i mężczyznę walczącego z ciężkim pługiem. W górze unoszą się ptaki.
Tata obraca się na plastikowym krześle, żeby sprawdzić, na co patrzę, puszcza moją dłoń i wstaje. Podchodzi do obrazu. W dole widać biegnącą kobietę, która jedną ręką przytrzymuje spódnicę, żeby móc poruszać się szybciej.
– Wielka zaraza w Eyam – czyta tata. – Cóż za beztroski obraz, nadający się w sam raz do szpitala.
Doktor chichocze.
– Wiedział pan, że co roku mamy ponad trzy tysiące przypadków dymienicy morowej?
– Nie – mówi tata. – Nie wiedziałem.
– Na szczęście wynaleziono antybiotyki.
Tata siada i bierze mnie za rękę.
– Dzięki Bogu.
Kobieta biegnąca na obrazie płoszy kurczęta. Dopiero teraz dostrzegam jej przestraszony wzrok, którym przyzywa mężczyznę. Zaraza, wielki pożar i wojna z Holendrami miały miejsce w jednym roku – tysiąc sześćset sześćdziesiątym szóstym. Uczyłam się o tym w szkole. Miliony ciał wywożono wozami, wrzucano je do dołów wypełnionych wapnem i grzebano bezimiennie. Ponad trzysta czterdzieści lat później nie było już śladu po tych, którzy wtedy przeżyli. Ze wszystkich elementów przedstawionych na obrazie pozostało tylko słońce. I ziemia. Myśląc o tym, czuję się bardzo mała.
– Zaraz poczujesz krótkie ukłucie – informuje doktor.
Tata głaszcze mnie po ręku kciukiem, kiedy do moich kości napływa fala gorąca. Przychodzą mi na myśl słowa: „Na zawsze”. Myślę o tym, że na świecie znajduje się więcej zmarłych niż żywych, że jesteśmy otoczeni przez duchy. Powinno mnie to pocieszyć, ale tak nie jest.
– Ściśnij mnie za rękę – prosi tata.
– Nie chcę sprawiać ci bólu.
– Kiedy twoja mama cię rodziła, trzymała mnie za rękę przez czternaście godzin i nie powyrywała mi palców. Nie zrobisz mi krzywdy, Tess.
Przeszywa mnie coś w rodzaju prądu elektrycznego, jakby mój kręgosłup został zamknięty w tosterze i doktor wyszarpywał go stamtąd tępym nożem.
– Jak myślisz, co teraz robi mama? – pytam zmienionym głosem. Trzymaj się. Mocno.
– Nie mam pojęcia.
– Prosiłam, żeby przyjechała.
– Naprawdę? – Tata jest wyraźnie zaskoczony.
– Pomyślałam, że już po wszystkim moglibyście pójść do kawiarni.
Tata marszczy brwi.
– Dziwny pomysł.
Zamykam oczy i wyobrażam sobie, że stałam się drzewem wysuszonym przez słońce i moim jedynym pragnieniem jest sprowadzenie deszczu. Myślę o srebrnej wodzie rozpryskującej się na moich liściach, nasączającej korzenie, płynącej w żyłach.
Lekarz przekazuje studentce dane statystyczne. Mówi:
– Mniej więcej jeden na tysiąc pacjentów, przechodzących te badania, cierpi na skutek drobnego uszkodzenia nerwu. Istnieje również niewielkie ryzyko wystąpienia infekcji, krwawienia lub uszkodzenia chrząstki. – Wyciąga igłę. – Grzeczna dziewczynka. Już po wszystkim.
Prawie czekam, aż poklepie mnie po zadzie jak posłusznego konia. Nie robi tego. Macha mi przed oczami trzema wysterylizowanymi fiolkami.
– Zaniosę to do laboratorium – oświadcza i wychodzi bez pożegnania, po prostu wyślizguje się cicho z pokoju, ciągnąc za sobą studentkę. Jakby nagle zawstydził się tej chwili intymności między nami.
Za to pielęgniarka jest kochana. Rozmawia z nami, bandażując mi plecy gazą. Potem obchodzi łóżko i zatrzymuje się przy mnie z uśmiechem.
– Musisz chwilkę poleżeć, kochanie.
– Wiem.
– Już to przerabiałaś, co? – Odwraca się do taty. – A co pan będzie robił w tym czasie?
– Posiedzę tutaj i poczytam książkę.
Pielęgniarka kiwa głową.
– Będę w pobliżu. Wie pan, na co trzeba zwracać uwagę po powrocie do domu?
Tata