Zanim umrę. Jenny Downham
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zanim umrę - Jenny Downham страница 6
Kiedy jest już po wszystkim, leżę pod nim milcząca i mała. Trwamy tak przez jakąś chwilę, a potem on zsuwa się ze mnie i przygląda mi się w ciemności.
– Co ci jest? – pyta. – Co się stało?
Nie mogę na niego spojrzeć, więc przysuwam się bliżej, zakopuję głębiej w pościeli, ukrywam się w jego ramionach. Wiem, że robię z siebie kompletną idiotkę. Płaczę jak dziecko i nie mogę przestać. Okropnie się z tym czuję. Jake głaszcze mnie po plecach i szepcze do ucha: „Ciii”. Odsuwa się, żeby na mnie spojrzeć.
– Wszystko w porządku? Chyba nie powiesz, że tego nie chciałaś, co?
Ocieram oczy rogiem kołdry. Siadam i spuszczam nogi przez krawędź łóżka na dywan. Siedzę tyłem do niego i szukam wzrokiem ubrań. Są nieznajomymi cieniami rozrzuconymi na podłodze.
Kiedy byłam dzieckiem, tata nosił mnie na barana. Byłam tak drobna, że musiał przytrzymywać mnie ręką za plecy, żebym się nie zsunęła. Gdy siedziałam na jego barkach, sięgałam ręką do liści drzew. Nie mogłabym powiedzieć o tym Jake’owi. Nie miałoby to dla niego żadnego znaczenia. Myślę, że słowa nie docierają do ludzi. Może w ogóle nic do nich nie dociera.
Wślizguję się w ubranie. Czerwona sukienka wydaje się jeszcze krótsza; obciągam ją, usiłując zakryć kolana. Naprawdę wybrałam się do klubu w takim stroju? Wkładam buty i zbieram rzeczy do torebki Zoey.
– Nie musisz wychodzić – mówi Jake. Leży wsparty na łokciu. W blasku świecy wygląda blado.
– Chcę wyjść.
Zoey śpi na dole. Ćpun też. Leżą razem na sofie złączeni w uścisku, zwróceni twarzami do siebie. Nie mogę znieść myśli, że jej to odpowiada. Włożyła nawet jego koszulę; guziki, rozmieszczone w niewielkich odstępach, przypominają mi domki z cukru z bajki dla dzieci. Klękam i dotykam lekko ramienia Zoey. Jest ciepłe. Głaszczę ją, dopóki nie otworzy oczu. Mruga do mnie.
– Cześć – szepcze. – Skończyliście?
Przytakuję i nie mogę powstrzymać się od uśmiechu. Zoey opuszcza ramiona ćpuna, siada i rozgląda się po podłodze.
– Zostało trochę towaru?
Znajduję puszkę z trawką i podaję jej, a potem idę do kuchni, żeby napić się wody. Myślałam, że pójdzie za mną, ale nie robi tego. Mamy rozmawiać w obecności ćpuna? Piję wodę, odstawiam szklankę na suszarkę i wracam do pokoju. Siadam na podłodze przy nogach Zoey, która zwilża językiem krawędź bibułki i ją skleja, znowu oblizuje i odrywa końcówki.
– No i? – pyta. – Jak było?
– W porządku.
Błysk światła zza zasłony oślepia mnie. Widzę tylko jej lśniące zęby.
– Dobry był?
Myślę o Jake’u leżącym na górze, o jego dłoni wiszącej nad podłogą.
– Nie wiem.
Zoey się zaciąga, spogląda na mnie z zaciekawieniem i wypuszcza dym.
– Musisz się do tego przyzwyczaić. Moja mama powiedziała kiedyś, że seks to trzy minuty przyjemności. Postanowiłam wtedy, że ze mną tak nie będzie. Chciałam więcej. I mam więcej. Jeśli pozwolisz im myśleć, że są świetni, jest nieźle.
Wstaję, podchodzę do okna i rozsuwam zasłony. Na ulicy palą się latarnie. Niedługo chyba zacznie świtać.
– Zostawiłaś go na górze? – pyta Zoey.
– No.
– To trochę niegrzeczne. Powinnaś do niego wrócić.
– Nie chcę.
– Nie możemy teraz jechać do domu. Jestem nieprzytomna.
Gasi skręta w popielniczce, kładzie się z powrotem obok ćpuna i zamyka oczy. Patrzę na nią bardzo długo, obserwuję jej oddech, jak wznosi się i opada. Mdłe światło ulicznych latarni odbija się na ścianach i rzuca łagodny blask na dywan. Na podłodze leży też niewielki, owalny chodnik, z błękitnymi i szarymi plamami, przypomina morze.
Idę do kuchni i nastawiam wodę w czajniku. Na blacie leży kartka. Ktoś napisał na niej: „Ser, masło, fasola, chleb”. Siadam na taborecie przy kuchennym stole i dopisuję: „mleczna czekolada i sześć jajek z kremem”. Mam szczególną ochotę na jajka z kremem. Zawsze kupujemy je na Wielkanoc. Do Wielkanocy zostało jeszcze dwieście siedemnaście dni. Może powinnam spojrzeć na to realistycznie. Przekreślam jajka z kremem i piszę: „czekoladowa figurka Świętego Mikołaja w czerwono-złotym papierku z dzwonkiem zawieszonym na szyi”. Może już są takie w sklepach. Do Bożego Narodzenia zostało sto trzynaście dni. Odwracam kartkę i podpisuję: „Tessa Scott”. Tata mówi, że to dobre imię i nazwisko, ma tylko trzy sylaby. Jeśli uda mi się je napisać na kartce pięćdziesiąt razy, wszystko będzie dobrze. Piszę małymi literkami, takimi, jakich użyłaby Wróżka Zębuszka, odpisując na list dziecka. Boli mnie nadgarstek. Czajnik gwiżdże. Kuchnia wypełnia się parą.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Czasem w niedzielę tata zawozi mnie i Cala do mamy. Wjeżdżamy windą na ósme piętro. Mama zazwyczaj otwiera drzwi i woła: „Jesteście!”, obejmując wzrokiem całą trójkę. Tata przystaje na chwilę na schodach i rozmawiają.
Ale dzisiaj, kiedy otworzyła drzwi, tata wyraźnie chciał ode mnie uciec jak najszybciej i od razu cofnął się do windy.
– Uważaj na nią – powiedział, pokazując mnie palcem. – Nie można jej ufać.
Mama się roześmiała.
– Dlaczego? Co takiego przeskrobała?
Cal nie może wytrzymać z podniecenia.
– Tata zakazał jej wyjścia do klubu.
– Ach – mówi mama. – To całkiem do niego podobne.
– Ale ona i tak poszła. Dopiero teraz wróciła do domu. Nie było jej przez całą noc.
Mama uśmiecha się do mnie z zadowoleniem.
– Spotkałaś jakiegoś chłopca?
– Nie.
– Spotkałaś. Jak ma na imię?
– Nikogo nie spotkałam!
Tata jest wściekły.