Raz w roku w Skiroławkach. Tom 2. Zbigniew Nienacki

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Raz w roku w Skiroławkach. Tom 2 - Zbigniew Nienacki страница 7

Автор:
Серия:
Издательство:
Raz w roku w Skiroławkach. Tom 2 - Zbigniew Nienacki

Скачать книгу

zaś już nikomu nie kazał w tyłek całować. O tamtym zdarzeniu wielu zapomniało, tylko dzieci wciąż jeszcze od czasu do czasu bawiły się w Gerarda Webera i cieślę Sewruka, który za trzy obce banknoty zgodził się pocałować w tyłek czerwonego opla. Uczyniwszy to i zagarnąwszy banknoty, oświadczył Sewruk, że samochód nie ma tyłka, ale bagażnik i on, cieśla Sewruk pocałował opla w bagażnik, co w rzeczy samej całą istotę sprawy zmieniało. Zaraz też i wdowa Jastrzębska i Szczepan Łaryn zaproponowali Gerardowi, że pocałują bagażnik nawet za dwa obce banknoty. Ale Gerard Weber już tego nie chciał, gdyż co innego jest pocałować samochód w tyłek, a co innego w bagażnik, gdzie trzymał karton pełen puszek z piwem. Pił to piwo i puszki po całej wiosce rozrzucał, żeby dzieci miały co kopać, gdyż lepiej brzęczały niż te po konserwie mięsnej. Od tego piwa urósł Gerardowi ogromny brzuch, a twarz zrobiła się czerwona i poruszał się niemrawo, po kątach mówiono, że mógłby sobie taczkę sprawić i ów brzuch na niej przed sobą wozić. Łaził Gerard po gospodarstwie, które brat jego, też gruby, ale nie tak bardzo, po ojcu i po bracie wziął, gdy ten za granicę wyjechał. I tak mu całymi dniami marudził: „Ten sagan ze sobą zabiorę, bo jest po ojcu. Kancjonał też wezmę, bo po ojcu. Fotografie ojca zabiorę w świat, bo po ojcu”. Groził również bratu, że co nie zabierze do opla, to sprzeda, ponieważ wszystko jest po ojcu i jemu, który jest w świecie i pracuje w masarni, wszystko to się należy. Aż wieść o zmartwieniu Kurta Webera doszła do doktora Niegłowicza, do jego domu na półwyspie. A że doktor, zanim został doktorem, zaraz po wojnie z Gerardem Weberem do jednej klasy chodził i nawet w jednej ławce przez jakiś czas siedział, tedy mógł przyjść do Webera i powitać Gerarda jak starego znajomego. „Wciąż mówisz «jo»” — powiedział doktor Gerardowi. — A przecież jeszcze w szkole zwracałem ci uwagę, że mówi się «ja» a nie «jo».” Potem zaś wsiedli do zielonego opla i podobno pojechali w to miejsce, gdzie w lesie jest wielki kamień, na którym wyryto, wśród innych, nazwisko ojca obydwu Weberów, bo w tym lesie go rozstrzelano za to, że nie chciał służyć w obcym wojsku. „Ten kamień też z sobą zabierz albo go sprzedaj, bo jest po twoim ojcu” — rzekł mu doktor. Co było dalej — nie wiadomo, ale odtąd Gerard Weber inaczej się do brata odnosił, zawsze mu jakiś podarunek przywiózł, a raz nawet kupił mu nową kosiarkę.

      Inna zupełnie sprawa była z panią Turoń. Przyjeżdżała do Skiroławek ze stolicy nie zielonym oplem, ale starym dwutaktem. Opowiadano o niej rozmaite plugastwa, a przede wszystkim to, że męża swojego, imieniem Roman, który studia filozoficzne na uniwersytecie ukończył, z pracy zwolniła i gdy urodziło im się dziecko za służącego i gospodynię domową go miała. Gadano, że po zakupy chodził z siatką, pieluchy i majtki prał, a także obiady gotował i dziecku tyłek podcierał. Żona zaś jego, czyli pani Turoń, w tym czasie jakieś doktoraty robiła, ale nie prawdziwe, bo leczyć się u niej nie było można. W rzeczy samej jednak jak prawdziwy doktor o higienie ciągle wszystkim gadała. Rozpowiadała o niej żona gajowego Widłąga, że na wczasy przywoziła dwie walizki czystych majtek i jedną walizkę ligniny, a jak dziecko usmarkane zobaczyła przy drodze, to zatrzymywała się i dawała mu kawałek ligniny, żeby sobie nos obtarło. W tej sytuacji miał co prać ów Roman Turoń i choć był od żony starszy tylko o osiem lat, to przecież już powłóczył nogami jak starzec, idąc zaś na spacer z żoną i dzieckiem głośno wydalał z siebie gazy, na co ona, jak prawdziwa dama, nie zwracała uwagi. Pani Turoniowa lubiła opalać się nago w miejscach oddalonych, ale dobrze widocznych, a męża z dzieckiem w tym czasie wysyłała na spacery do lasu. Zauważono także, iż ilekroć szedł on ze swym dzieckiem albo na nie patrzył, na jego twarzy zawsze malowało się zdumienie, a zarazem ogromny podziw, jakby ciągle nie mógł się nadziwić, że z jego męskich lędźwi i łona jego niewiasty począł się twór tak doskonały. Doskonałości tej trudno jednak było uświadczyć, jak dzieci wioskowe miał mały tylko dwie nogi i dwoje rąk, tułów i głowę nieco większą, ale nie od mądrości tylko po rodzicach, gdyż Turoń i Turoniowa do głowaczy się zaliczali, czyli wielkogłowych. Może był i mądrzejszy od innych dzieci w wiosce, a może i głupszy, nikt tego nie potrafił sprawdzić, ponieważ Turoniowa ze względów higienicznych nie pozwalała swemu chłopcu ani bawić się, ani nawet spotykać z innymi dziećmi, nawet z takimi, co nie były usmarkane. Opowiadała Widłągowa, że chyba jednak nie jest taki mądry, jak to twierdzą rodzice, bo wolał nalać w majtki, niż pójść za stodołę. A kiedy wziął do ręki przy wykonywaniu potrzeby swój maleńki wyrostek, to matka kazała mu zaraz myć ręce, jakby, za przeproszeniem, ciągle go w czymś brudnym maczał. Przez to ciągłe mycie rąk i podmywanie się pani Turoniowej, bolały Widłągową ramiona od noszenia wciąż nowych wiader z wodą. Rozpowiadał też młody Galembka rozmaite plugastwa o Turoniowej, a przede wszystkim to mianowicie, że zasłyszawszy, iż ludzie w Skiroławkach raz w roku pewnej nocy wszyscy na siebie włażą w starym młynie, aż ręce załamywała: Ach, jakie to niehigieniczne. Kazała też Galembce przewieźć się łódką na Czaplą Wyspę, gdzie pokazał jej zeszłoroczne ślady po ognisku, które rozpalano wtedy, gdy owa noc miała nadejść. Prawił jej młody Galembka, jak to w tę noc tajemną ognisko na wyspie pali się dziwnym niebieskawym płomieniem, a kto ów płomień gorejący ujrzy, jak ćma obija się o ściany; potem zaś ludzie idą w ciemnościach do starego młyna, młódki i starcy, mężatki i wdowy, a także mężczyźni żonaci i kawalerowie, i tacy, co jeszcze nie próbowali kobiety. A gdy ognisko przygasa, na sianie Szulca słychać tylko głośne oddechy i krzyki niewiast, które się spełniały nie wiedzieć z kim, po ciemku, w mroku, po omacku. I rozkosz wówczas wszystkich ogarniała niewysłowiona, bo krew ludzka z krwią ludzką się miesza, człowiek człowiekowi staje się bratem, siostrą, mężem i żoną, każdy żyje z każdą jak to w raju być musiało, kiedy ludzie wstydu nie znali. Aż żal, że tylko raz w roku taka noc następuje, a i to nie wiadomo kiedy. Przez to właśnie ludzie w Skiroławkach smutni bywają i wieczorami z ogromną tęsknotą patrzą na wyspę, czy ognia na niej nie widać. Tak prawił Galembka, a pani Turoń dygotała z wstydu i odrazy, aż i sama chyba wstyd zatraciła, bo nazajutrz przyszedł Galembka do doktora Niegłowicza i rozpiąwszy rozporek, swój członek pokazał, obolały i opuchnięty. Zatarł mi się w tej babie, jak tłok w źle oliwionym cylindrze — poskarżył się doktorowi. A ten dał mu butelkę z wodą Burowa, nakazując robić z niej okłady i głośno wyrzekał: „Mój Boże, do czego to ludzi ta higiena zaprowadzi”. Z czego wynikało, że nie wszyscy doktorzy są za higieną. Pani Turoń miała także gruby notatnik i z nim od czasu do czasu po wiosce chodziła, szukając takiego, co by jej o tej nocy w starym młynie dokładnie opowiedział, chciała bowiem poznać prawdę ze względów naukowych. Niestety, nikt nie umiał jej nic konkretnego wyjawić, ponieważ w takich małych wioskach jak Skiroławki ludzie nie bardzo potrafią odróżnić prawdę od kłamstwa, fantazję od rzeczywistości. W małych wioskach podobne sprawy są zawsze z sobą pomieszane jak kapusta, mięso, ziemniaki i rozmaite różne zielska w kapuśniaku. Tedy co roku pani Turoniowa czaiła się nocą w oknie na pięterku w domu Widłągów i patrzyła pilnie na jezioro w stronę Czaplej Wyspy, czy blasku ognia tam nie zobaczy. I aż cała dygotała ze wstrętu na myśl, co się potem dziać będzie w starym młynie. Nawet zdecydowana była pójść tam, aby ludziom powiedzieć, że czynią sprawy niehigieniczne. Ale nigdy jakoś owego ognia na Czaplej Wyspie nie ujrzała, bo może owe obrzydliwe sprawy działy się w innym czasie albo zgoła w innym miejscu, jak twierdził jej mąż Roman, gdy widział ją przyczajoną w oknie. Lecz ją nic od owego okna odciągnąć nie było w stanie. Udawała, że nie słyszy, jak mąż głośno wydziela gazy i patrząc w ciemność na jeziorze stawała się bardzo smutną. W takich chwilach myślała o sobie, że ma dopiero lat trzydzieści pięć, jest rosła i ładna, od urodzenia dziecka nie może jednak przemóc w mężu szacunku, jaki żywi on do niej z powodu faktu, że stała się matką, zaś mężczyźni, których spotyka na różnego rodzaju sympozjach i zjazdach, raz na nią wszedłszy, szybko z niej schodzą, nawet bez udzielenia wyjaśnień. Tak naprawdę jednak to w owych długich chwilach czajenia się w oknie nie tylko smutek, ale i dziwną słodycz pani Turoń znajdowała; słodycz, za którą potem tęskniła w stolicy, aż znowu przychodziło lato i przyjeżdżała do

Скачать книгу