Błoto słodsze niż miód. Małgorzata Rejmer
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Błoto słodsze niż miód - Małgorzata Rejmer страница 12
– Nie płacz, z wujkiem będziesz miał jak w raju.
Nie wiedziałem, co to jest raj, bo miałem dopiero pięć lat i byłem małym, ruchliwym szczylkiem, najmłodszym z całej czternastki. Ale wiedziałem, że gdzieś tam, daleko, za górami i za lasami, mieszkał wujek, brat ojca, któremu żyło się całkiem nieźle. To znaczy: żyło się źle, bo dwanaście lat siedział w więzieniu, ale przynajmniej mieszkał w stolicy, a nie na wsi jak my. Władza okazała łaskę i nie zesłała go w środek jakiejś beznadziei, z której nie można się było wydostać, tylko pozwoliła mu wrócić do Tirany, skąd pochodził.
Wujek wiedział, że wegetujemy. Kiedy wyszedł z więzienia, okazało się, że nie może mieć dzieci.
– Ty masz czternaścioro, ja nie mam żadnego, daj mi jedno na odchowanie – poprosił ojca.
A ojciec nie myślał długo:
– Dam ci Yzeira, bo jest najmłodszy i ma imię po naszym ojcu, niech wyrośnie nam na dobrego człowieka.
Rodzice cieszyli się, że chociaż jednemu z nas uda się wymknąć nędzy. Gdybyś mnie widziała w dzieciństwie… Nie mam prawie żadnych zdjęć, bo kto w takiej biedzie mógł sobie pozwolić na zdjęcia, ale wyobraź sobie, że jako dzieciak wyglądałem tak jak mój najstarszy syn Ruben – długie rzęsy, wielkie oczy, usta duże i czerwone. Byłem ślicznym, bystrym dzieciakiem. Myślałem sobie: „Będę miał rodziców w dwóch miejscach, tu i tam”.
Podróż autobusem trwała tak długo, jakbym jechał do innego kraju. Pamiętam z niej tylko kolory: zieleń pól i drzew i błękit nade mną.
Wujostwo byli jak bezchmurne niebo, ciągle się uśmiechali. Na dzień dobry położyli mi na dłoni kawałek czekolady. Nie wiedziałem, co to, po raz pierwszy miałem w ustach czekoladę. Nie mogłem uwierzyć, że na świecie może istnieć coś tak dobrego.
A potem ciocia wyciągnęła kolorowe kulki. Powiedziała: „Karmelki”. Powtórzyłem: „Karmelki”. Spróbowałem. I znowu nie mogłem uwierzyć: skąd się coś takiego wzięło?
A jeszcze później ciocia powiedziała: „Zjedz sobie biszkopta”. Co to jest biszkopt? Włożyłem go do ust i zamknąłem oczy. W domu od święta dostawaliśmy czasem tylko chleb z cukrem albo trochę marmolady.
Drugiego dnia zabrali mnie do teatru kukiełkowego, a ja nie wiedziałem, co zrobić ze swoją radością. Skakałem, krzyczałem, płakałem, a wujostwo się śmiali.
Buty dali mi takie piękne, że nie mogłem uwierzyć, że są moje. Włożyłem je i bałem się zrobić krok. Potem zabrali mnie na plac zabaw i ja na placu zabaw pokazywałem te buty wszystkim dzieciom. I co chwila przytulałem się do cioci i wujka. W ogóle nie chciałem się od nich oderwać.
Mama miała rację: trafiłem do raju.
Ale w Albanii prawo pisał diabeł. Minęło siedem dni i po mnie przyszli. Wielcy, srodzy i wściekli. Wujek kurczył się pod ich krzykiem.
– Gówniarza sobie wziąłeś ze wsi, nie pytając nikogo o zgodę? Myślisz, że damy zdradzieckiej gnidzie deprawować dziecko?
I jeden z mężczyzn pociągnął mnie za sobą, jakby chciał mnie zarekwirować. Krzyknąłem. Dla niego byłem tylko rzeczą, dzięki której mógł gnębić wroga ludu. Pamiętam, jak strasznie zapłakali rodzice, kiedy po tygodniu zobaczyli mnie z powrotem w domu.
Musiałem wrócić w tę nędzę, w ten głód i w to błoto. Mam w sobie tyle bólu… Czasem wraca myśl o tym, jak potoczyłoby się moje życie, gdyby władza nie zapragnęła wymierzyć wujkowi kolejnego ciosu. Kim bym był? Co bym osiągnął?
Poszedłem do szkoły: mały, zasmarkany wróg, który nie miał nawet porządnych butów.
Równość w systemie komunistycznym to była bujda, społeczeństwo dzieliło się na dobrych i złych, przodowników i pasożytów, miastowych i wsioków, tych, którzy mieli odrobinę, i tych, którzy nie mieli nic. Przodownicy potrzebowali reakcyjnych pasożytów, żeby ich prześladować. Dobrzy potrzebowali złych, żeby przeglądać się w ich oczach i rosnąć.
Jeśli ktoś się wyróżniał, jeśli wpadł w oko funkcjonariuszowi Sigurimi – zaczynało się zbieranie haków, żeby go zniszczyć. Sumienni i gorliwi szpiedzy przynosili w darze dowody agitacji, prawdziwe i zmyślone. Zawsze coś się dało wygrzebać. Każdego roku system produkował nowych wrogów ludu, bo dyktatura potrzebowała ich tak samo jak wyznawców. Musieliśmy być czujni i kontrolować się nawzajem. System żywił się naszym strachem, ponieważ ci, którzy się boją, klaszczą i pochylają głowy. I chociaż komunizm jako filozofia wydaje mi się znacznie szlachetniejszy i bardziej ludzki niż kapitalizm, to w Albanii ideologia zapuściła korzenie, sycąc się strachem z naszych głów.
Ze szczytu góry każdy mógł spaść w przepaść. Nawet najświatlejszy, najbardziej oddany miłośnik komunizmu.
Ten mechanizm pożerania najlepszych odmienił moje życie.
Pamiętam, gdy po raz pierwszy wszedł do klasy i usiadł przy biurku – nowy dyrektor szkoły, który przyjechał aż z Tirany. Wysoki i prosty jak ołówek, mocny, jakby nikt nie mógł go złamać. Elegancko ubrany, z gładko zaczesanymi włosami, ze spokojnymi oczami, zupełnie inny niż wszyscy.
Pomyślałem: „Jaki piękny! Pan minister!”.
Bo nasz nowy dyrektor Thoma Deliana jeszcze parę miesięcy wcześniej był ministrem kultury i edukacji, i to najdłużej w historii – przez trzynaście lat. Ludzie mówili, że to on był odpowiedzialny za reformę języka albańskiego, że to on powołał do życia Akademię Nauk Albanii. Nie mogło nam się w głowie pomieścić, jak człowiek z taką wiedzą, który studiował filozofię w Moskwie, trafił do nas, gdzie kury dupami szczekały, bo nawet psów nie było.
Delianę strącili z piedestału za liberalizm czy oportunizm, właściwie za cokolwiek – po prostu w 1976 roku popadł w niełaskę, a był to czas wzmożonej paranoi Hoxhy i wzmożonych czystek. Podobno, szeptali ludzie, życie ocalił mu list z samokrytyką, który wysłał do wodza. Pobyt w Sinanaj miał pomóc Delianie przemyśleć jego reakcyjną postawę i wyciągnąć wnioski na przyszłość.
Thoma Deliana patrzył na nas z uśmiechem i po kolei pytał każdego o imię. W końcu doszedł do ławki, w której siedziałem z córką mojego brata, bo trzeba ci wiedzieć, że w szkole było nas jedenaścioro o nazwisku Ceka – moi bracia, siostry i kuzyni, cała ferajna Ceków.
– Jak masz na imię? – zapytał moją pyzatą towarzyszkę.
– Flutura Ceka.
– A ty? – zwrócił się do mnie.
– Yzeir Ceka.
– Jesteście rodzeństwem?
– Nie – Flutura pokręciła głową ze śmiertelną powagą. – On jest moim wujkiem.
I wskazała moje chude, obszarpane, dziesięcioletnie jestestwo.
Thoma