Błoto słodsze niż miód. Małgorzata Rejmer
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Błoto słodsze niż miód - Małgorzata Rejmer страница 11
Partia wybierała ci studia, partia osadzała cię w mieście lub na wsi, partia dawała błogosławieństwo narzeczonym, partia zrywała nieodpowiednie związki i pilnowała, by nie doszło do mezaliansów. „Zły” musiał wybić sobie z głowy „dobrą”. „Dobra” musiała zapomnieć o „złym” i wziąć „dobrego”, którego podsunęła jej partia.
Od rana do wieczora słyszałeś, że żyjesz w najlepszym z możliwych światów i że czuwa nad tobą dobry wujek i wódz. Wytycza granice twojego podwórka i nie pozwala ci się oddalać, bo mógłbyś się zgubić. Winny mu jesteś nieskończoną wdzięczność, bo on wie najlepiej, czego i ile potrzebujesz, i tyle właśnie ci da.
O Enverze, drogi wujku,
twoje dłonie pełne cukru…
Pytam o ten wierszyk Fatosa Lubonję, pisarza i publicystę, kiedy siedzimy w Ilirii, ostatnim retrobarze dzielnicy Blloku. Wszystkie miejsca wokół wyglądają już jak przeszczepione z Włoch, Londynu czy Francji: wyspy hipsterskiej nonszalancji i krzykliwego blichtru pośród sypiących się niskich bloków i wyszczerbionych chodników.
– Imre Kertész powiedział kiedyś, że dyktatura sprowadza człowieka do poziomu dziecka, które za wszelką cenę chce przetrwać, choćby kolaborując. Partia i Enver to byli Wielcy Rodzice. Każdy miał myśleć to, co kazał myśleć Hoxha, pracować tam, gdzie życzyła sobie partia, ubierać się tak, jak oczekiwała tego władza. Kiedy przyszła wolność, Albańczycy byli dziećmi, które nie wiedziały, czym jest odpowiedzialność, bo dotąd za wszystko odpowiadał rząd i system. Nagle dostali prawo do tego, by dojrzeć i zacząć o sobie decydować, ale każdy myślał tylko o tym, jak zaspokoić własne potrzeby. Komunistyczna mentalność zrosła się z neoliberalną ideologią, która uczyła, że nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo, są tylko jednostki, więc ja zajmuję się sobą, a rynek wszystko reguluje. Niektórzy Albańczycy wyjechali za granicę, ale nawet tam nie stworzyli społeczności. Dlaczego? Bo albański komunizm był przeciwko idei społeczeństwa. W społeczeństwie tworzymy coś wspólnie, dobrowolnie, tymczasem w komunizmie wszystko było narzucone. I tak pozostajemy w tym dziecinnym regresie, nie ucząc się odpowiedzialności za siebie nawzajem. Przez całe życie będziemy próbowali dorosnąć.
Zakład fotograficzny w Durrës, 1984 (© by Ferdinando Scianna / Magnum Photos)
Część druga
Błoto słodsze niż miód
Zły chłopiec
Jedyny dostępny raj znajdował się na ziemi i nazywał się Albania, na inne raje władza nie dawała zgody. Tęsknotę za Bogiem można było wyrażać tylko w zaciszu domowym, zasłoniwszy oczy oknom i zatkawszy uszy ścianom. Na cóż był Bóg Albańczykom, skoro mieli Envera Hoxhę, uśmiechniętego ziemskiego Boga, który za dobro wynagradzał, a za zło karał?
„W blasku ranka, w nocy cieniach ktoś się rodzi dla cierpienia”. Oto w małym, zaryglowanym kraju, w złej, niepotrzebnej rodzinie urodziło się dziecko, które już zawsze miało dźwigać ciężar pochodzenia.
„W cieniach nocy, w dnia jasności ktoś się rodzi dla radości”. Tak było, jest i będzie w raju rządzonym przez srogiego Boga.
„Zły chłopiec” – rzucił w moją stronę nauczyciel pierwszego dnia w szkole. Chwycił mnie za rękę, pociągnął za sobą i zawlókł na środek sali. Skuliłem się, a oni nie spuszczali ze mnie wzroku. Ja jeden i sto par przymrużonych oczu.
– Patrzcie! – zawołał nauczyciel. – To jest zły chłopiec. Lepiej trzymajcie się od niego z daleka.
Wystawił mnie, bezbronnego, małym hienom na pożarcie i dał im znak: „Bierzcie go. Cokolwiek z nim zrobicie, macie moje błogosławieństwo”.
Dzieci zwęszyły krew i wiele razy rzucały się na mnie, wykorzystując moją bezsilność. Nauczyciele pilnowali, żeby chłopiec o złej biografii zawsze był najgorszy.
Pewnego razu dziewczynka z klasy spisała ode mnie pracę domową, a potem poszła z nią do odpowiedzi. Dostała najwyższą ocenę, dziesiątkę. Później nauczyciel wywołał do tablicy mnie. Poszedłem z tymi samymi odpowiedziami i dostałem cztery, czyli ocenę niedostateczną. Aż odebrało mi oddech.
– Ale dlaczego? – zawołałem. – Przecież Blerta spisała ode mnie odpowiedzi i przed chwilą dostała najwyższą ocenę!
Nauczyciel spojrzał na mnie.
– Twoim psim obowiązkiem jest pomagać jej, ilekroć cię o to poprosi. Ciesz się, że taki nikt jak ty do czegokolwiek się nadaje.
Wracałem do domu sam, a łzy ciekły mi po policzkach.
Mam w sobie tyle gniewu… Gdy myślę o tym małym dziecku, które stoi na środku sali i nie może się bronić, i jeszcze nie wie, co go czeka, ile dobra, ile zła. Byłem taki mały… Co ja komu zrobiłem? Czasem wraca do mnie tamten ból i czuję, jak zalewa mnie gniew.
Ci, którzy mnie krzywdzili, gdy byłem dzieckiem, w latach dziewięćdziesiątych kładli mi ręce na ramieniu: „Wybacz, co złe, taki był system” – mówili. Co ja mam zrobić z tymi przeprosinami? Byłem takim samym człowiekiem jak oni, a jednak oni nie traktowali mnie jak człowieka.
Przyszedłem na świat we wsi Sinanaj. Ojciec pożegnał się z Tiraną, kiedy ośmielił się powiedzieć, że kolektywizacja zniszczy i tak ledwie żywe albańskie rolnictwo. Za wyrażenie zdania władza podziękowała mu, zsyłając go wraz żoną na wieś, żeby mógł sobie pobyć na łonie natury i sprawdzić, czy naprawdę żyje się tam tak źle. Przy okazji nie omieszkano wyciągnąć, że brat ojca był jednym z oficerów w armii króla Zoga. Jakby tego nam było mało, brat mamy, który walczył w partyzantce przeciwko Niemcom, po wojnie miał czelność oznajmić: „Nie biłem się z wrogiem po to, by zwyciężył komunizm, tylko po to, by wyzwolić kraj. I dlatego teraz chcę być wolny! Chcę mieć prawo mówić, co mi się podoba!”.
I ledwie otworzył usta, już siedział w więzieniu.
W domu było nas szesnaścioro: rodzice i czternaścioro dzieci. Czternaścioro brzuchów, które trzeba zapełnić, czternaścioro gęb, z których wydobywa się prośba: „Jeść!”, czternaścioro kręgosłupów, na których można oprzeć ciężar, czternaście par rąk, które szybko przyzwyczajały się do pracy. Odkąd pamiętam, w domu było głodno, a ja myślałem tylko o tym, co włożyć do ust. Mieliśmy dach nad głową, to prawda, ale nie mieliśmy podłogi. Każdy dzień był walką z brakiem wszystkiego i drobnymi upokorzeniami.
Wieś znała głód znacznie lepiej niż miasto. W latach sześćdziesiątych wszystkie wiejskie rodziny pracowały w kooperatywach i codziennie patrzyły na jedzenie, o którym mogły tylko pomarzyć. Ziemniaki, pomidory i ogórki były eksportowane albo wysyłane do miast. Żeby kupić butelkę mleka, trzeba było wybrać się w długą pieszą wędrówkę do miasta. Piliśmy je w tycich kubeczkach, bo tak go było mało. Wokół grzebały w ziemi państwowe kury, muczały państwowe krowy, a myśmy nie mieli prawa ich dotknąć. Najodważniejsi trzymali kury w piwnicy, tajne, reakcyjne kury,