Proxima. Stephen Baxter
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Proxima - Stephen Baxter страница 14
Wahadłowiec wciąż opadał, lecąc wzdłuż koryta rzeki, i ziemia zdawała się uciekać wstecz. Yuri patrzył w dół, ciekaw szczegółów krajobrazu. Wydało mu się, że w dole coś się porusza. Czyżby cień chmury? Ale cienie chmur nie wzniecają pyłu…
Rzeka ospale uchodziła do morza szeroką deltą. Pojazd ponownie przechylił się na bok i, już na bardzo niskim pułapie, zawrócił ku ujściu rzeki. Na koniec skierował się w stronę pokrytej pyłem równiny, poprzecinanej tu i tam nielicznymi jeziorkami, i widocznej na horyzoncie linii lasu. Wahadłowiec opadał teraz znacznie szybciej. Yuri widział nawet drobne szczegóły, poszczególne głazy przemykające poniżej. Pojazdem zatrzęsło i rzuciło w dół we wzburzonym powietrzu. Dzięki więzom, którymi przytwierdzono Yuriego do fotela, mężczyzna wytrzymał gwałtowną huśtawkę, słysząc hałas mocowań, poluzowanych paneli, łączeń uprzęży. W pierwszym rzędzie ktoś głośno wymiotował.
I wreszcie dotknęli ziemi. Nagłe zderzenie wybiło ich z powrotem w górę, po czym ponownie opadli z piskiem opon. Kolejne przeciążenie, tym razem związane z manewrem hamowania, wcisnęło Yuriego w pasy.
Wahadłowiec się zatrzymał. Wzbity przez nich tuman kurzu prędko rozwiał się na równinie, odsłaniając sprany błękit nieba i okolicę usianą kamieniami.
Lex McGregor momentalnie wbiegł do nich przez drzwi kokpitu. Rozpinał pod szyją skafander ciśnieniowy. Yuri widział pot na jego ciele.
– Koła się zatrzymały i wylądowaliśmy. Kiedy Armstrong lądował na Księżycu, był to, wiecie, mały krok dla człowieka. Ale dla was, moi mili, to krok ostatni, prawda? Koniec trasy. Witamy na Proximie c.
Rozdział 9
DWAJ ASTRONAUCI OCZYWIŚCIE WYSZLI PIERWSI.
Zaraz potem strażnicy zaczęli odpinać pasażerów od foteli, jednego po drugim, i wyprowadzać ich z kabiny. Każdy w towarzystwie strażnika musiał przejść przez śluzę powietrzną, mimo że na zewnątrz można było podobno swobodnie oddychać. Najwidoczniej śluza stanowiła jedyną drogę wyjścia z wahadłowca.
Yuri czekał na swoją kolej skołowany i oszołomiony – zbyt roztrzęsiony, jak mu się zdawało, aby czuć strach lub ekscytować się tym, że za chwilę postawi stopę na obcej planecie. Może emocje ogarną go później? A może nie. Bądź co bądź, ludzie od niepamiętnych czasów marzyli o podboju Marsa, który okazał się jednym wielkim sraczem.
W końcu kazali mu wyjść. Mattock przywiązał go do swojego nadgarstka i plastikowym sznurkiem skrępował mu nogi w kostkach. Szurając stopami pozbawionymi swobody ruchów, Yuri ruszył przed siebie i niezgrabnie przeszedł przez wąski luk do ciasnej śluzy.
W trakcie całego cyklu pracy śluzy siedział na ławeczce twarzą w twarz z ponurym strażnikiem.
– Daj mi tylko powód – ostrzegł ten ostatni.
Yuri wyszczerzył zęby w odpowiedzi.
Zapaliła się zielona lampka i zewnętrzna gródź szybko się otworzyła. Ujrzał szaroróżowy piasek, którego ziarenka rzucały długie cienie. Powietrze było przesycone zapachem pojazdu kosmicznego: paliwa, oleju i jakby rozgrzanego metalu. Dało się wyczuć również delikatną woń czegoś zupełnie innego, nutę starości i rozkładu – jak w angielskim parku, pomyślał, wśród jesiennych liści.
Mattock popchnął go lekko.
– Idź przodem.
Yuri musiał przełożyć przez próg związane nogi, a potem z wysokości trzydziestu centymetrów zeskoczyć na ziemię, której dotknął obiema stopami jednocześnie. Od razu zauważył, że siła ciężkości tutaj niewiele różni się od ziemskiej – jeśli w ogóle.
Znajdował się w cieniu szerokiego, wciąż gorącego i czarnego jak węgiel skrzydła wahadłowca.
Zrobił niezgrabnie kilka kroków, wyszedł z cienia i po raz pierwszy podniósł wzrok na gwiazdę, słońce tego świata. Była to olbrzymia latarnia na błękitnym niebie, może nie tak jasna jak ziemskie Słońce, lecz mimo to oślepiająca i trzy, cztery razy większa. Poza tym niebo było puste z wyjątkiem dwóch błyszczących gwiazd, dobrze widocznych w pełnym świetle dnia, tudzież jednej planety, która wisiała na firmamencie niby odległy księżyc.
Pasażerowie, którzy wyszli przed nim, siedzieli w kółku na ziemi kilka kroków od wahadłowca. Mattock szturchnął Yuriego, każąc mu dołączyć do reszty. Mężczyzna ruszył ku nim powoli, rozglądając się z ciekawością. Przenosząc spojrzenie nad głowami pasażerów, dostrzegł skrzącą się niebieską taflę jeziora. Za nim rozciągała się burozielona linia – zapewne lasu. Jeszcze dalej majaczyły pofałdowane góry. I, jak okiem sięgnąć, żadnego śladu ludzi, murów, ogrodzeń. Ani kopuł jak na Marsie.
Przed pasażerami stanęła porucznik Mardina Jones.
– Powietrze w porządku, co? Prawdziwy cud, biorąc pod uwagę, że jesteśmy na innej planecie – rzuciła do Yuriego.
– No, raczej.
Przypatrywała mu się uważnie.
– Wiesz, Eden, że tylko ty zatrzymałeś się na chwilę, żeby… się rozejrzeć? – Spojrzała w niebo zmrużonymi oczami. – Jakie to dziwne… że słońce zawsze będzie tak wisiało. Nigdy nie zajdzie, nigdy nie wzejdzie. Przynajmniej za waszego życia.
– Naprawdę?
Popatrzyła na niego.
– Mieliście tyle lekcji. Ty faktycznie nic z nich nie wyniosłeś, co?
– Gdzie pozostali?
– Kto?
– Inne grupy, które przyleciały tu wahadłowcem przed nami.
– Daleko stąd. Major McGregor wszystko wam wyjaśni. Tymczasem posiedź tu sobie z innymi. Musimy wyładować zapasy na czas naszego pobytu tutaj i dla was, osadników, na pierwsze tygodnie i miesiące. Do tego ColU.
Yuri nie wiedział, co to takiego.
– Potem odlecicie?
Poklepała kadłub wahadłowca.
– Tak, odlecimy. To naddźwiękowe ptaszysko pofrunie z powrotem w niebo. No dobrze, jeśli teraz rozwiążę ci nogi, usiądziesz razem z tamtymi?
– Tak.
Pochyliła się, wyciągnęła nóż zza pasa i rozcięła więzy.
Postąpił krok w stronę siedzącej grupy, potem drugi i trzeci… by naraz zerwać się do biegu. Był to