Proxima. Stephen Baxter
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Proxima - Stephen Baxter страница 17
Siódmego dnia zapragnęła pójść z nim również Mardina Jones, wyraźnie zaintrygowana jego poczynaniami.
Aby dotrzeć do Krowiego Placka, musieli wyruszyć na zachód, przechodząc blisko leżącego na północ od nich jeziora, skąd raczkująca kolonia czerpała wodę dzięki mozolnie wykopanym rowom irygacyjnym. „Zachód” i „północ” określono w odniesieniu do płaszczyzny orbity planety; z powodu nieruchomości słońca kierunki geograficzne wydawały się pojęciem abstrakcyjnym. Woda z jeziora po przefiltrowaniu nadawała się do picia, choć tętniło w niej lokalne życie.
Jezioro ochrzcili mianem Kałuży.
Lex McGregor sprzeciwiał się takim nazwom jak Kałuża czy Krowi Placek, wolałby jakieś bardziej szumne określenia.
– Nazwy, których nie powstydzą się przyszłe pokolenia. Jezioro Pierwszego Kroku. Góra Terra!
Albo Jezioro Lexa, żartowali koloniści. Obstawali przy Krowim Placku i Kałuży. To miejsce niewątpliwie było dziurą zabitą dechami, ale ich dziurą. Więzienne myślenie, jak zauważył Yuri, obejmujące teraz cały nowy świat. Miał to gdzieś. Jezioro, jak to jezioro, stanowiło wartość samą w sobie, istniało w tym miejscu wieki przed przybyciem ludzi niezależnie od tego, jak je nazywali.
W czasie wycieczki na Krowi Placek Mardina Jones rozglądała się, jakby odkrywała wszystko po raz pierwszy. W oczach Yuriego zawsze była tą, która z całego grona ważniaków na statku okazywała najwięcej ludzkich odruchów. Ale nawet ona praktycznie nie odrywała się od małego obozowiska wyrastającego wokół wahadłowca – ledwie zauważając ów świat, w który wszyscy z takim zacięciem wbijali śledzie namiotów i wgryzali się dołami latryn. W końcu jednak wyrwała się stamtąd; chyba zamarzyła, żeby przyjrzeć się lepiej cząstce Proximy c, zanim poszybuje z powrotem w przestworza. Zupełnie jakby podróżowała w interesach i w przerwie między dyskusjami na temat wyników sprzedaży chciała trochę pozwiedzać. Oddalając się od reszty załogi, nie zapominała jednak o broni.
Na brzegu jeziora, około kilometra od obozu, znajdowała się formacja skalna, którą Yuri nazywał w myślach „poduszkami”. Mardina zwolniła kroku i obejrzała je z bliska, zafascynowana. Na ramieniu miała pakiet czujników, które buczały i popiskiwały, gdy nagrywała obraz. „Poduszki” były silnie zerodowanymi skałami w kształcie płaskich kapeluszy na wąskich cokołach. Przeważnie sięgały Yuriemu do pasa. Mimo swojej nieregularnej formy sprawiały dziwne wrażenie – gdy stały tak w grupie na błotnistym brzegu – jakby do siebie pasowały niczym podniszczone elementy wielkiej układanki.
– Niesamowite – radowała się Mardina. – Życie! Oczywiście, wiedzieliśmy, że tu będzie, ale proszę bardzo, oto stoimy z nim oko w oko, że tak się wyrażę!
Yuri patrzył na nią z irytacją, gdy zabierała te swoje filmiki, żeby pokazać je kumplom w domu, w klimatyzowanym mieszkaniu astronauty gdzieś na sztucznej wyspie u wybrzeży Florydy.
– Są wszędzie – stwierdził. – Poinar oglądała moje zdjęcia i powiedziała, że przypominają…
– …stromatolity, wiem. Siedliska bakterii, bardzo stare formacje na Ziemi. Powinniśmy pobrać próbki. Tak się składa, że widziałam stromatolity w domu. Pozostało ich trochę blisko słonych jezior w Australii… Oczywiście, nasze stromatolity wzrastają w płytkich wodach, a żywe warstwy nakładają się na siebie dzięki fotosyntezie. Te raczej wzrastają na suchym lądzie i w jakiś sposób transportują w górę składniki odżywcze. Może trochę jak drzewa. – Zerknęła na niego. – Wiesz, że pochodzę z Australii, prawda? Że jestem czystej krwi Aborygenką?
Wzruszył ramionami. Należała do tych strażników więziennych, z którymi można się było zakolegować. Ale wkrótce odleci, więc to, skąd pochodzi, niewiele go obchodziło.
Jenny Amsler zawsze kleiła się do tych, którzy są u góry, próbowała wchodzić z nimi w komitywę.
– Wszyscy to wiedzą – odezwała się z ledwie zauważalnym francuskim akcentem i uśmiechnęła się nieporadnie. W wieku okołu trzydziestu lat miała szczupłą sylwetkę, jaka została jej jeszcze sprzed podróży statkiem kosmicznym, twarz bladą i pociągłą, dość przeciętną. Ewidentnie zmuszała się do uśmiechu. Yuri podejrzewał, że szuka jego towarzystwa, aby czuć się bezpieczniej. Prawdopodobnie szukała też ochrony u Mardiny.
Mardina nie zwróciła na nią uwagi.
– Kto wie, czy struktury stromatolitowe nie występują powszechnie we wszechświecie. Być może organizmy takie jak nasze bakterie muszą budować coś podobnego na każdym świecie, niekoniecznie w wodzie. – Postąpiła kilka kroków w kierunku brzegu i popatrzyła na błoto. – A to czyje ślady?
Jenny ponownie się uśmiechnęła.
– Majora McGregora. Każdego ranka przychodzi pobiegać wokół jeziora. Każdego ranka według czasu na statku, oczywiście.
– Cały Lex – przytaknęła Mardina. – Uwziął się, żeby wrócić do formy przed długim powrotem do domu. – Skierowała spojrzenie na jezioro, gdzie strzelały nad wodę tutejsze trzciny, wiotkie i bezbarwne. Także na brzegu rozrosło się kępiaste trzcinowisko. W dalszej odległości ukazywały się kolejne dowody na istnienie bujnego życia, szarozielone plamy w krajobrazie i cieniste obrzeże lasu na północy. – Te trzciny rosną wszędzie.
– Nazywam je łodygami – rzekł Yuri.
Czujniki Mardiny zapisały kolejne zdjęcia wszechobecnych łodyg.
– Wiedzieliśmy, że rozwinęło się tu życie. Powiedział nam o tym drobny ślad fotosyntezy, który dostrzegliśmy z Ziemi dzięki teleskopom. Ale nie przeprowadziliśmy żadnych dokładniejszych pomiarów, nawet nie wysłaliśmy sondy. Po prostu przylecieliśmy mimo ryzyka, że nic z tego nie wyjdzie. Co często się zdarza w programach kosmicznych, jak uczy historia. Amerykanie, mam na myśli dawne Stany Zjednoczone, zbudowali pierwsze łaziki księżycowe, chociaż nie wiedzieli, na jakiej powierzchni wylądują. Księżyc mógł ulec pęknięciu pod nimi, a księżycowe góry mogły zapaść się jak bezy, tego niektórzy się bali… Mimo wszystko trzeba tu być. Trzeba doświadczyć tego świata bezpośrednio, namacalnie, żeby stał się realny. I sądzę, że…
Nagle kępa łodyg rosnących na lądzie niczym klatka z wysuszonymi trzcinami i kiełkami bambusa z szelestem zmieniła kształt. Potem pognała wzdłuż brzegu, zostawiając za sobą wyraźny ślad.
– Rany… Widzieliście?
– Mają złożoną budowę – wyjaśnił Yuri. – Wydaje mi się, że zostały stworzone nad jeziorem. Sporządzone z łodyg.
Popatrzyła na niego przenikliwie.
– Sporządzone? Chcesz powiedzieć, że przez kogoś inteligentnego? Czy raczej przez coś w rodzaju bobrów, które budują tamę?
Wzruszył ramionami.
– Skąd mam wiedzieć? Nie jestem biologiem.
Mierzyła go nieustępliwym spojrzeniem, jakby chciała go zmusić do mówienia.
– Widziałem też inne rzeczy –