Proxima. Stephen Baxter
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Proxima - Stephen Baxter страница 20
– Dziękuję – przerwał ten wywód McGregor. – Na razie to chyba wystarczy.
ColU wycofał się skromnie i zamknął obiektyw. Koloniści gapili się w milczeniu.
McGregor znowu zaczął się przechadzać.
– Korzystając z okazji, chciałbym podkreślić, że przed wami otwierają się naprawdę niezwykłe widoki na przyszłość. Wiem, że niektórzy opuszczali wykłady w czasie lotu – ciągnął, zerkając na Yuriego – a pozostałym to wszystko nie wydawało się, hm, realne. Kolonizacja planety w obcym układzie słonecznym! Marzenie ludzkości od zarania dziejów i oto proszę, zaczynamy. Zaczynacie. Ile wspaniałych wyzwań przed wami… Są również minusy życia w pobliżu czerwonego karła takiego jak Proxima, nie przeczę. To gwiazda z rozbłyskami, dobrze o tym wiecie. Wybudowaliście schronienie i macie do pomocy ColU. Możecie zahartować ciało suplementami witaminowymi, zastrzykami z atropiny i tak dalej, dochodzą terapie poekspozycyjne… W każdym razie zalety są ogromne. – Skierował twarz na słońce i uniósł ręce. – Gwiezdne karły mają niewyobrażalnie długi czas istnienia w porównaniu z gwiazdami podobnymi do naszego Słońca. Jedne i drugie spalają wodór w swoim wnętrzu. Jednak w naszym Słońcu wzrasta zawartość helu, produktu ubocznego reakcji termonuklearnych; gdy wyczerpie się paliwo, jądro zapadnie się w sobie i reszta eksploduje, mimo że większość wodoru pozostanie niespalona. W przypadku Proximy działają potężne prądy konwekcyjne, które przepychają wodór z zewnętrznych warstw do jądra, dopóki nie spali się cały. Nasze Słońce ma przed sobą może miliard lat użytecznego istnienia. Proxima, choć o wiele mniejsza, jest na tyle wydajna, że będzie świeciła jeszcze biliony lat, tysiące razy dłużej niż…
– A kogo to obchodzi? – Lemmy przesiewał przez palce suchy piach. – Siedzimy tu w gównie i mamy się przejmować, co będzie za miliardy i biliony lat?
McGregor nie dał się zbić z tropu.
– W takim razie spójrzcie na to z innej strony, pomyślcie o miliardach gwiazd. W galaktyce są to najczęściej karły podobne do Proximy, takie jak nasze Słońce trafiają się dużo rzadziej. I oto proszę, jesteście pierwszymi kolonistami na planecie należącej do karła. Kiedyś ludzie myśleli, że taka gwiazda nie przyczyni się do powstania życia. Planeta musiałaby tak blisko przytulić się do swojej słabej gwiazdy, że byłaby zawsze zwrócona do niej jedną stroną. Może po ciemnej stronie atmosfera zamarznie? Jesteście żywym zaprzeczeniem tych obaw. W dostatecznie grubej atmosferze ciepło rozprowadza się na całym obszarze planety i ciemna strona nie zamienia się w lodówkę. Już teraz widać, że na tej planecie rozwinęło się życie, co jednak nie zmienia celów naszej misji… Jeśli szczęśliwie, co ja mówię, kiedy szczęśliwie ujarzmicie tę dzicz, ten świat należący do Proximy Centauri, udowodnicie, że ludzkość może kolonizować odległe rubieże, okolice czerwonych karłów. A ponieważ są setki miliardów czerwonych karłów mających istnieć biliony lat, nagle przyszłość ludzkości w tej galaktyce wydaje się nieskończona. A wszystko to dzięki wam… Ale jest jeden haczyk. Domyślacie się, że każdy chciałby zostać pionierem. Pierwszym na Księżycu jak Armstrong. Pierwszym na Marsie jak Cao Xi. Albo obywatelem jednego z zasiedlonych światów przyszłości. Za to nikt nie chce być osadnikiem. Gorzej, jeśli trzeba harować, żeby obsiać ziemię i zbudować farmę. Gorzej, jeśli dzieci mają dorastać w pustej klatce. W tym miejscu wkraczacie na scenę.
Zaległa głucha cisza.
– Zaraz, zaraz. – Harry Thorne wstał z miejsca. Był rosłym mężczyzną, który teraz chciał dać wyraz swoim wątpliwościom. Strażnicy obserwowali go czujnie z boku. – Kiedyś byłem farmerem. Wie pan o tym, majorze. Nawet jeśli to była jedynie miejska uprawa na trzynastym piętrze wieżowca. I mogę stwierdzić już teraz, że ten cały ColU nie bardzo nam się przyda, jeśli będzie musiał służyć więcej niż dziesięciu kolonistom, których tu sprowadziliście.
– Docelowo wasza grupa miała liczyć czternaście osób. Gdyby nie chuligańskie ekscesy na pokładzie „Ad Astry”…
– Było nas dwustu na statku. Gdzie reszta?
Yuri zauważył, że schowani w cieniu strażnicy dotykają broni.
Harry Thorne zachował kamienne oblicze.
– Niech pan nam powie prawdę, panie astronauto.
McGregor pokiwał głową z poważną miną.
– Nie ma sprawy. Nie zamierzaliśmy wprowadzać was w błąd, ale na wszystko jest odpowiednia pora, prawda? Oto plan. Plan, nawiasem mówiąc, zatwierdzony na najwyższym szczeblu w ONZ-ecie. Nie będzie więcej kolonistów, nie tutaj, nie w tym rejonie. Wszystkich dwustu pasażerów, czy raczej tych, którzy przeżyli, wysadzamy teraz na planecie. Zakładamy obozowiska rozlokowane na wielkim obszarze nasłonecznionej strony globu, grupy co najwyżej czternastoosobowe. Musicie zrozumieć, że pozostałe są poza waszym zasięgiem i tak już pozostanie. Niektóre wylądowały nawet na innych kontynentach. Wszystko zostało dobrze przemyślane. Wasze jezioro jest odpowiednikiem oazy na pustyni. Odległości między osadami są ogromne, więc biorąc pod uwagę brak źródeł wody pitnej, nigdy się do nich nie dostaniecie.
– Celowo nas izolujecie – powiedział Harry Thorne. – Wystawiacie nas do odstrzału.
– Skądże znowu. Zapytajcie antropologów. Wystarczy mała grupa osób, zadziwiająco mała, żeby zapoczątkować prężną społeczność. Zarówno wy, jak i pozostali osadnicy zostaliście dobrani ze względu na różnorodność genetyczną, odmienność. Nie ma wśród was znanych szkodliwych cech recesywnych, a nawet gdyby jakieś się znalazły, nie spotkają się takie same. Nie zostaliście przydzieleni do tej grupy przypadkowo. I pamiętajcie, że zdrowa kobieta może urodzić w życiu dziesięcioro dzieci. Z takim tempem wzrostu za kilka pokoleń…
Harry Thorne patrzył ze złością.
– Będziemy sypiać z córkami swoich żon. Nasze dzieci będą łączyć się z kuzynami. Co to za polityka?
McGregor objął spojrzeniem kolonistów.
– Nie ma sensu rozwodzić się nad tym. Specjaliści twierdzą, że to się sprawdzi, przynajmniej z punktu widzenia genetyki. W ujęciu demograficznym utworzenie kilkunastu zalążków osadnictwa zwiększa prawdopodobieństwo, że przynajmniej niektóre społeczności przetrwają, rozrosną się i zaczną się rozprzestrzeniać. – Uśmiechnął się. – Od dawna siedzę w inżynierii kosmicznej i doceniam wartość składników rezerwowych.
– Składników rezerwowych? – warknął John Synge.
McGregor udał, że nie słyszy. Znów spoważniał, przechadzając się tam i z powrotem wzdłuż rzędu siedzących na ziemi kolonistów.
– Musicie zrozumieć, że nie macie na nic wpływu. I że istnieją okoliczności, do których musicie się dostosować. Zasady, których musicie przestrzegać. Nie posiadacie innych środków niż te, które przywieźliśmy wahadłowcem. „Ad Astra” już tu nie wróci, gdyż ONZ nie wyłoży pieniędzy na drugi taki lot. A przypuszczamy, że Chińczycy wyruszą między gwiazdy nie wcześniej